„Elegia” Isabell Coixet, to ekranizacja powieści Philipa Rotha „Konające zwierzę”. Przyznam, że książki nie czytałam, ale jej adaptacja filmowa jest, moim zdaniem, subtelnym obrazem opowiadającym o starości, życiu i poszukiwaniu, choćby nieświadomym, miłości.
David Kepesh to wykładowca, wzięty publicysta i znany pisarz, który jest już na jednej z ostanich prostych życia. Trzyma się kurczowo swojego sposobu na codzienność, który określa naznaczona samotnością wolność oraz seks pozbawiony jakichkolwiek zobowiązań. Na jednym ze swoich wykładów Kepesh poznaje młodą i bardzo atrakcyjną Consuelę Castillo. Między tą dwójką w niedługim czasie rodzi się romans.
Cała fabuła „Elegii” skoncentrowana jest wokól znajomości Davida i Consueli, znajomości, która staje się punktem wyjścia dla przypowieści o życiu, starości i miłości. Romans jest więc ważny, ważniejszy jednak w obrazie Coixet jest mijający czas i rodzące się uczucie, które może przyjść w najmniej oczekiwanym momencie. Związek z dużo młodszą kobietą uświadamia Kepeshowi fakt przybyłej już i całkiem rozgoszczonej starości. Przynosi obawę opuszczenia, a wtedy samotność nie będzie już taką słodką wolnością. Kepesh niespodziewanie dla siebie samego zaczyna czuć zazdrość, zaczyna pragnąć nie tylko ciała dziewczyny, ale także jej wnętrza, ważna też zaczyna być jej atencja. Cielesna chęć posiadania zamienia się w prawdziwe i żywe uczucie, które starego Kepesha zaczyna przerażać. I tu rodzi się pytanie, czy stary już mężczyzna podejmie ryzyko, czy uda mu się wykorzystać szansę na miłość, czy wybór którego dokona będzie dobrym?
W „Elegii” ważne są też kontakty międzyludzkie i to nie tylko na linii kobieta – mężczyzna, ale i ojciec – syn. Dzięki związkowi z Consuelą, Kepesh zaczyna dostrzegać coś więcej niż czubek swojego nosa i swoją chęć posiadania. Zaczyna rozmawiać z synem, i w taki czy inny, być może trochę nieudolny sposób, być mu ojcem. David zaczyna także dostrzegać swój wiek i godzi się z nim, choć opornie. Nie stara się już uciekać za wszelką cenę, ale stawia mu czoło.
Dużym plusem obrazu są zdjęcia, momentami bardzo subtelne, wręcz poetyckie. W taki sposób zrealizowano głównie sceny miłosne między głównymi bohaterami. Mimo wieku różniącego parę, nie ma w nich nic niesmacznego, jest za to erotycznie, ciepło, a wszystko za sprawą gry świateł i perspektywy, które wlewają w obraz wspomnianą subtelność. Momentami ma się wręcz wrażenie, że kamera nie znajduje się w rękach Jean-Claude'a Larrieu odpowiedzialnego za zdjęcia, ale osoby zakochanej w tym, co właśnie przedstawia oko kamery.
Bez zarzutu wypada również gra aktorska. Ben Kingsley i Penelope Cruz są bardzo autentyczni, momentami można poczuć panującą między nimi chemię. Dodatkowo Kingsley bardzo dobrze czuje się w roli narratora całej historii.
Jedyne, co w „Elegii” może drażnić, to wkradająca się momentami nuda. Powolna narracja całego obrazu może zniechęcić, szczególnie widzów lubujących się w kinie bardziej wypełnionym akcją.
Niemniej jednak, w ogólnym rozrachunku obraz polecam. To subtelne, mądre kino, które skłania do refleksji nad uciekającym czasem, nad złymi wyborami i nie podjęciem ryzyka w odpowiedniej chwili.