W dzieciństwie każdy z nas miał swoją ulubioną maskotkę… zajączka, misia, czy szmacianą lalę. A co gdyby nasz przytulak ożył i dorósł z nami, a mimo to całym swoim jestestwem trzymał nas w swoistym dzieciństwie? Wtedy mielibyśmy na karku Teda.
Johnny Bennett jest nielubiany, nie chcą się z nim bawić nawet bici przez wszystkich bostońskich chłopców rudzi Żydzi. Jedyne, czego więc pragnie najbardziej to wreszcie mieć przyjaciela. I udaje się, w gwiazdkowym prezencie chłopiec dostaje pluszowego misia, któremu nadaje imię Teddy. Od tej pory ta para jest nierozłączna. Pewnej nocy ośmioletni John Bennett posuwa się jednak dalej i wypowiada życzenie, które odciśnie piętno na całym jego życiu. Chłopiec bardzo chciał, by jego pluszowy przyjaciel ożył i by zostali przyjaciółmi już na zawsze… i tak też się stało. I gdyby na tym etapie zakończyć scenariusz, mielibyśmy magiczną opowieść dla dzieci w starym stylu. Jednak „Ted” to film dla dorosłych i Seth MacFarlane oraz Alec Sulkin poszli o krok dalej. John i Ted dorastają razem, jeden pluszuje z panienkami lekkich obyczajów, drugi znajduje swoją miłość. Tylko co z tego skoro obaj siedzą po uszy w młodości chmurnej i durnej, której Lori (dziewczyna Johna) w pewnym momencie ma po prostu dosyć. Stawia Johnowi ultimatum: albo ona, albo Misiek…
Nie bez przyczyny wspomniałam wcześniej o kinie dziecięcym, bo „Ted” Setha MacFarlane’a jest dla mnie kwintesencją bajki o dojrzewaniu. Baśniowy charakter całej historii wprowadzony został już na samym początku miękkim głosem narratora, zostaje on jednak całkiem szybko zderzony z wulgarnymi epitetami i jaraniem zielska na kanapie. I choć gmeranie w schemacie klasycznej bajki mamy już za sobą (choćby kultowy już „Shrek”), to „Ted” nic, a nic na tym nie traci. Jest śmiesznie, wszak można się pokusić o stwierdzenie, że obraz MacFarlane jest pastiszem klasycznych historii ze stronic książek Braci Grimm.
Nie da się ukryć, że mimo fekalnych żartów, okraszonych tu i tam seksualnością w „Tedzie” MacFarlane nie przekracza żadnych granic. Ba nawet ich nie nagina. Obawiam się więc, że pod tym względem fani „Familly Guy'a” mogą być zawiedzeni. Choć z pełną odpowiedzialnością i bardzo stanowczo zaznaczam, że „Ted” jest śmieszny, gdy tylko pojawia się tytułowy bohater, na ekranie nie może po prostu być poważnie. Do tego przypowieść o niedojrzałości naszpikowana jest popkulturowymi smaczkami, bo „Ted” to taka oda do Flasha Gordona.
Aktorsko jest poprawnie. Mark Wahlberg i Mila Kunis (John i Lori) tworzą udaną parę wspieraną przez Teda, któremu głosu udzielił sam Set MacFarlane. Zabawnie wypada również Giovanni Ribisi w roli lekko obłąkanego porywacza, zakochanego bez pamięci w Miśku. Widać gołym okiem, że cała ekipa bawi się swoimi postaciami, łącznie z Norah Jones czy Samem J. Jonesem.
Polecam, mimo że przypowieść o dojrzewaniu spod znaku MacFarlane'a kończy się niczym komedia romantyczna happy-endem i to wzbogaconym o morał. To jednak nie razi, bo w „Tedzie” wszystko wydaje się niewymuszone, a już na pewno nie może być mowy o moralizatorstwie. Mamy się śmiać niczym dzieci, bo najważniejsze by pielęgnować w sobie choć mały pierwiastek Teda.