Kino katastroficzne ostatnimi czasy nie daje swoim miłośnikom zbyt wielu powodów do radości. O ile kiedyś filmy reprezentujące tę konwencję pojawiały się w miarę regularnie, tak obecnie widzowie otrzymują ich ograniczoną ilość. Przynajmniej jeżeli chodzi o trochę ambitniejsze kino niż twór Azylum i SyFy pod tytułem „Rekinado”. Posuchę miał zaspokoić najnowszy film Stevena Quale’a, który właśnie zagościł na ekranach polskich multipleksów. Niestety, reżyserowi nie do końca udało się oddać klimat starych dobrych filmów katastroficznych.
Nadszedł ten dzień – upragnione zakończenie roku szkolnego. Tylko godziny dzielą uczniów od upragnionej przerwy. Donnie zajmuje się tworzeniem filmów do kapsuły czasu, tematem jest życie uczniów za dwadzieścia pięć lat. Dodatkowo, bohater ma zająć się kręceniem zakończenia roku szkolnego ostatniej klasy, jednak zadanie to zleca swojemu młodszemu bratu, gdyż sam musi zająć się innym materiałem filmowym dla swojej koleżanki. Donnie nie wie, że jego i mieszkańców miasteczka Silverton czeka spotkanie z śmiertelnym żywiołem.
„Epicentrum” nie można nazwać ciekawą i wciągającą produkcją. Prawda jest taka, że ckliwa i nijaka fabuła zabiła cały urok filmu, a kiepskie przedstawienie najważniejszego elementu dzieła, tornada, mocno spłyciło całość. Produkcja katastroficzna ma zapewniać wrażenia, niestety tym razem nie udało się to twórcom. Źle budowali napięcie, kiedy w końcu coś zaczynało się dziać, czyli pojawiało się tornado, bardzo szybko niszczono wszelką akcję w zalążku, trąba powietrzna znikała. Widzowi trudno było cokolwiek poczuć, gdyż twórcy za szybko zabierali wszelkie bodźce mogące wywołać emocje. Szybkie pojawianie się i znikanie tornada nie wywarło oczekiwanego zadnia, zamiast wzbudzić w widzu emocje, studziło je.
Również aktorsko film nie zaprezentował niczego ciekawego. Najjaśniejszą postacią okazał się nastolatek - Trey, grany przez Nathana Kressa. Ani Richard Armitage, który przecież nie jest złym aktorem, ani Sarah Wayne Callies nie poradzili sobie, ich postacie okazały się miałkie, nijakie, podążające na oślep. A szkoda, bo oboje w swoich wcześniejszych produkcjach pokazali, że potrafią stworzyć ciekawe charaktery.
Niektóre filmy nie powinny posiadać pogłębionej fabuły, bo takie rozwiązanie tylko im szkodzi. Przykładem produkcji, gdzie głębokie myśli siały spustoszenie jest najnowsza część serii „Step Up”, której scenariusz napisał nie kto inny jak John Swetnam, odpowiedzialny również za „Epicentrum”. Ktoś tutaj na siłę chciał stworzyć ambitne kino. Niepasujące dialogi, sztuczne zachowania i przerost treści nad formą – to wszystko doprowadziło do tego, że film zamiast wsysać niczym tornado, parzył jak ogień.
„Epicentrum” to wielkie rozczarowanie tego lata. Owszem, pojawia się kilka ciekawych motywów, jak choćby para, która stara się o otrzymanie Nagrody Darwina, czy finałowa scena z wielkim tornado, ale takie małe elementy nie załatają dziury niedoskonałości.