„Purpurowe rzeki” Mathieu Kassovitza nie były filmem udanym. Z jednej strony świetne rozpoczęcie i rozwinięcie intrygi, a z drugiej fatalne, urągające wręcz inteligencji widzów zakończenie, przekreślające w zasadzie całą produkcję. Do „Aniołów Apokalipsy” podszedłem zatem z dużym dystansem, nie oczekując zbyt wiele. Z poprzedniej ekipy pozostał tylko Jean Reno (nie licząc producenta), za reżyserię zabrał się mało znany Olivier Dahan, zaś scenariusz stworzył Luc Besson. I właśnie to nazwisko nakreślało niejako pewne wytyczne co do filmu: dużo akcji, dobre efekty specjalne, niezłe zdjęcia - słowem czysta rozrywka. Sama fabuła z kolei dotyczyła starej religijnej przepowiedni...
Komisarz Pierre Niemans (Reno) prowadzi śledztwo w sprawie zwłok zamurowanych w ścianie pewnego klasztoru. Znaki wskazują na rytualny mord. W międzyczasie młody policjant Reda (Benoît Magimel) przypadkowo spotyka okaleczonego mężczyznę, wyglądem i ubiorem przypominającego Jezusa. Wkrótce obie sprawy wbiegają na wspólny tor, a policjanci łączą siły w walce z międzynarodowym spiskiem.
Oczywiście w tym przypadku o żadnej kontynuacji nie ma mowy, jednak konstrukcja obu filmów jest podobna. „Aniołowie Apokalipsy” zaczynają się obiecująco, emanują mrocznym klimatem (zdjęcia, scenografia), jednak im dalej tym gorzej. Jak wspomniałem, tutaj postawiono na akcję, jest więc szybko, efektownie i... mało sensownie. Początkowo można się nieco pogubić w tym kto, gdzie, dlaczego. I nie jest to wcale spowodowane nieuważnym oglądaniem, a jedynie źle skonstruowaną narracją, słabymi dialogami. Niektóre sceny z kolei są zbyt długie (walka Redy z Emilio lub jego pościg za mnichem), a inne po prostu głupie (morderstwo w supermarkecie). Całość sprawia wrażenie pseudointelektualnej papki, w której poważna i ciekawa tematyka stanowi (kiepskie) alibi dla zupełnie przeciętnego kina akcji. No bo jak inaczej wytłumaczyć postacie świetnie wytrenowanych, kuloodpornych (!) mnichów, biegających po mieście i mordujących ludzi, a przy okazji nie wzbudzających specjalnego zainteresowania...? Chyba że we francuskich klasztorach ćwiczy się parkour i sztukę kamuflażu, wtedy wszystko gra ;)
Niewiele ciepłych słów można o tym filmie powiedzieć. Na pewno nie ratuje go też aktorstwo. Nie jest złe, ale niczym specjalnym nie zachwyca, nie czuje się tu chemii (nie w znaczeniu uczuciowym) między głównymi postaciami. Jako ciekawostkę napiszę, iż Benoît Magimel w kilku ujęciach przypominał mi Davida Duchovny’ego (choć panowie podobni do siebie raczej nie są).
Zainteresowanie mógł wzbudzić występ samego Christophera Lee. Słynny aktor pojawia się w niewielkiej, ale ważnej roli despotycznego niemieckiego ministra kultury i religii. Na pewno ma on predyspozycje do takich postaci, jednak w końcówce moim zdaniem dostosował się do poziomu filmu...
Po obejrzeniu „Aniołów Apokalipsy” odniosłem wrażenie, że jest to propozycja dla widzów, którym wystarczy dużo akcji i efektów specjalnych, plus z pozoru nietuzinkowa (choć już ograna) tematyka w tle. Być może jest to właściwe podejście do tego filmu. Ja jednak nie spodziewałem się po nim wiele, a i tak się zawiodłem. Niestety, ale już samo wytłumaczenie niezwykłej siły mnichów budzi moje politowanie, a podobnych „kwiatków” jest tutaj więcej (np. leśny bunkier). Pozostaje zatem mieć nadzieję, że formuła „Purpurowych rzek” wyczerpie się na dwóch częściach, a Jean Reno pokaże się jeszcze w filmie poziomem zbliżonym do „Leona zawodowca”. Ja w każdym razie wciąż w to wierzę.