„Lawrence z Arabii” to jeden z tych filmów, które każdy kinomaniak powinien obejrzeć. Ci, którzy za takowych się nie uważają, ale lubią oglądać dobre filmy, także powinni umieścić ten obraz na swojej liście „do obejrzenia”.
Światowa premiera „Lawrence’a z Arabii”, wyreżyserowanego przez Davida Leana, miała miejsce 10 grudnia 1962 roku. Zatem, jak łatwo obliczyć, obraz skończy niebawem 50 lat. Czy film zestarzał się przez ten czas? Moim zdaniem nie. Widziałam go dopiero ostatnio i oglądałam z przyjemnością, i to pomimo faktu, iż trwał 3,5 godziny (a może właśnie dlatego?). Mogłoby się również wydawać, że film, którego akcja toczy się przez większość czasu na pustyni musi być niezwykle monotonny i nużący – tymczasem wcale tak nie jest. Co zatem sprawia, że „Lawrence z Arabii” jest po prostu dobrym filmem?
Jest to wypadkowa wielu elementów. Jeden z głównych atutów filmu stanowią zdjęcia. Bezkresne piaski pustyni urzekają widza swoim groźnym pięknem, podobnie jak urzekły T.E. Lawrence’a. Patrząc na cierpienie bohaterów przemierzających bezkresy Arabii, można niekiedy odnieść wrażenie, jak gdyby samemu czuło się ów lejący się z nieba żar. Pustynia jest centralnym punktem filmu – przez większość czasu stanowi tło rozgrywających się wydarzeń, a nawet gdy nie ma jej na ekranie, to przynajmniej się o niej mówi.
Jednak „Lawrence z Arabii” nie jest filmem o pustyni – opowiada on historię Thomasa Edwarda Lawrence’a, brytyjskiego wojskowego, znanego światu jako Lawrence z Arabii. W jego rolę mistrzowsko wcielił się Peter O’Toole, odtwarzając złożony charakter Lawrence’a i jego nieco pokręconą psychikę. Wykreowany przez O’Toole’a, uwielbiany przez Arabów „El Orance”, cechował się niezwykłą mieszanką dziecięcego uroku i żelaznego charakteru. Lawrence nieustannie balansował między godną pochwały odwagą w imię zjednoczenia mieszkańców Arabii, a lekkomyślnością, którą on i jego arabscy współtowarzysze wielokrotnie mogli przypłacić życiem. I kto wie, być może „El Orance” zakończyłby swój żywot gdzieś na pustkowiu, gdyby nie jego silna determinacja. Nie należy jednak pomijać roli szejka Alego Ibn El Kharisha, który stale czuwał nad Lawrencem. W postać znającego pustynię od podszewki Alego wcielił się Omar Sharif, zyskując dzięki tej kreacji międzynarodową sławę.
„Lawrence z Arabii” nie tylko dostarcza widzowi doznań artystycznych, ale udziela również lekcji historii. Ci, którzy znają losy T.E. Lawrence’a oraz jego dokonania, zapewne będą dopatrywać się w filmie nieścisłości historycznych. Przypuszczam jednak, że przeciętny widz nie wie zbyt wiele o tych wydarzeniach, a nazwisko „Lawrence” być może obiło mu się o uszy, ale kojarzy je przede wszystkim z filmem Davida Leana. Tak było również w moim przypadku. Oglądałam więc „Lawrence’a z Arabii” z prawdziwym zaciekawieniem, poznając ważny fragment historii odległych od nas kulturowo Arabów i odkrywając fenomen młodego brytyjskiego wojskowego, uwielbianego przez ludzi pustyni, którego czczono niczym boga.
Istnieje wiele ciekawostek związanych z „Lawrencem z Arabii”. Najbardziej zaskakująca jest chyba ta, że w filmie nie pojawia się żadna kobieta – no, może z wyjątkiem pojedynczych twarzy przemykających gdzieś w tle, dosłownie w dwóch scenach. Kontrowersje wzbudza również homoseksualny aspekt obrazu Leana, który tak naprawdę w żadnej scenie nie został wyrażony wprost. Dzięki temu zabiegowi reżysera widz może samodzielnie zinterpretować pewne wydarzenia – odczytać je wprost, bądź też dopowiedzieć sobie to, co na ekranie pokazane nie zostało – a żadna z możliwych interpretacji nie jest „jedyna i prawdziwa”.