W grudniu 2006 roku powstała pewna witryna internetowa, na której zaczęto umieszczać tajne dokumenty rządowe. W ciągu kilku lat jej zasięg się zwiększył, ilość dodawanych informacji przerosła najśmielsze oczekiwania, a jej twórcy stali się zagrożeniem dla mas rządzących. O WikiLeaks zapewne słyszała większość z Was – zwłaszcza po pamiętnej dacie 25 lipca 2010 roku, kiedy to na stronie pojawiło się mnóstwo dokumentów odnoszących się do wojny w Afganistanie. Film Billa Condona pod tytułem „Piąta władza” opowiada historię powstania witryny oraz przybliża widzowi sylwetki jej założyciela – Juliana Assange.
Buntownik walczący o poprawę świadomosci mas ludzkich – Julian Assange – zakłada WikiLeaks. W prowadzeniu strony pomaga mu Daniel Berg. To, co na początku łączy dwójkę bohaterów, z biegiem akcji zaczyna się rozmywać, do głosu dochodzą inne cele. Przyjaciele zamieniają się we wrogów, a strona informacyjna zaczyna uderzać w rządy poszczególnych państw.
„Film oparty na faktach” – muszę przyznać, że właśnie to skłoniło mnie do wybrania się na „Piątą władzę”. Pamiętam moment, kiedy na stronie WikiLeaks pojawiły się wspomniane przeze mnie na początku recenzje dokumentów, pamiętam zamieszanie, jakie to wywołało. Ta produkcja to nie czysta fikcja, tylko film pokazujący wycinek z historii naszego życia. Jednak czy warto wybrać się do kin na ten kontrowersyjny film?
Sam pomysł jest ciekawy, oparty na rzeczywistych wydarzeniach, pokazuje coś, co miało miejsce. Jednak samo przedstawienie historii nie wystarczy. Czegoś tutaj zabrakło. Film niemiłosiernie mi się dłużył. Pojawiło się za dużo zbędnych wątków, które niepotrzebnie rozwlekają akcję, nic sobą nie wnosząc. Gdyby ograniczyć przedstawianie wydarzeń do tych najważniejszych, produkcja okazałaby się o wiele ciekawsza.
Nie mam nic do zarzucenia grze aktorskiej, aczkolwiek miłośnicy serialu „Sherlock Holmes” mogą doznać lekkiego szoku, kiedy na ekranie pojawi się Benedict Cumberbatch. Zupełnie inna rola, zupełnie inny wygląd i zachowanie. Tej postaci nie da się lubić, nie wywołuje tak pozytywnych wrażeń jak Sherlock. Ale nie o to przecież tutaj chodzi. Aktor poradził sobie. To zdecydowanie jego czas, aczkolwiek trafił do produkcji, która nie zapewni mu rozgłosu.
„Piąta władza” to film ze znakomitą obsadą – Stanley Tucci, Laura Linne czy David Thevlis. To nazwiska, które kojarzy większość z Was. Pod względem obsady nie mam mu nic do zarzucenia – zarówno role pierwszo- jak i drugoplanowe zostały doskonale dobrane. Jednak sama produkcja została niedopracowana. Owszem, pojawiły się momenty, kiedy czułam powagę sytuacji (ujawnianie dokumentów), ale większa część filmu okazała się nudna i przewidywalna. Już na początku widać podział na dobrych i złych. Nie pojawia się tutaj moment zaskoczenia – film po prostu płynie, jednostajnie, wolno i leniwie.
„Piąta władza” to średnia produkcja. Trudno mi jednoznacznie określić, komu mogłaby się spodobać. Może osobom lubiącym dramaty z elementami biograficznymi? Ja osobiście oczekiwałam czegoś więcej, a otrzymała średniej jakości film, którego największym plusem jest obsada.