Rosja czasów stalinowskich. Lew Demidow jest młodym oficerem KGB. Oddany służbie i wierzący w partyjne ideały mężczyzna, odszukuje szkodliwych dla systemu działaczy opozycji. Jego wiara i oddanie będą musiały przejść jednak próbę. Mężczyzna zostaje bowiem postawiony przed trudnym wyborem między lojalnością wobec partii, dzięki której otrzymał wszystko, a miłością do żony. Demidow zaczyna zauważać, jak naprawdę wyglądają realia jego ukochanego ustroju i ma wątpliwości, czy rozkazy, jakie dla niego wykonywał, aby na pewno były tak heroiczne, jak mogło się wydawać. Jednak widmo partyjnej banicji nie będzie jego jedynym problemem. Lew trafi na trop tajemniczych morderstw dzieci, które (jako ojciec chrzestny jednej z ofiar) będzie chciał za wszelką cenę wyjaśnić. Po raz kolejny dowie się, że w „raju”, jakim jest rzekomo jego państwo, nie ma miejsca na zbrodnie i dewiacje. A widmo każdego zła i wynaturzenia jest niedopuszczalne i nie należy go jak najszybciej wyjaśniać, tylko umiejętnie zatuszować.
„System” w reżyserii Daniela Espinosa jest ekranizacją książkowego bestselleru „Ofiara 44” autorstwa Toma Roba Smitha.
Twórcy filmu serwują widzom emocjonującą rozrywkę ulokowaną w powojennym ZSRR. Mamy tu chyba wszystko – są pościgi, krwawe walki, element miłosny, no i w szczególności wyczerpująco przedstawione represje władzy ZSRR wobec obywateli. Mamy tu również element dreszczowca z tajemnicą niewyjaśnionych morderstw dzieci w tle. Niestety, efekt połączenia tylu wątków, nie wyszedł produkcji do końca na plus. Owszem, widowisko jest ciekawe, wciągające, a momentami nawet ckliwe. Niestety nie przez cały seans elementy się łączą, jedne wypychają drugie, a głównym pokrzywdzonym, wydawać by się mogło, jest najciekawszy element – zbrodni i poszukiwania mordercy.
Najbardziej odczuwalne jest zepchnięcie postaci zabójcy na bok, niezagłębianie się w jego portret psychologiczny, ani tym bardziej w motywy jego działania. Tajemnica, która powinna być spoiwem dla całości thrillera, stała się zaledwie dodatkiem i to bardzo niedoszlifowanym. Odnieść można wrażenie, że głównym celem całego filmu było skupienie się na represjach okresu stalinowskiego wobec ludzi, a dokładniej na tym, jak postrzega ten fakt zachód. ZSRR jest tu przedstawione, jako wiecznie szary, ponury i zastraszony kraj. Widoczny jest minimalizm scenograficzny – być może zamierzony przez reżysera Daniela Espinosę, który miał zapewnić widzom odczucie smutku i nieszczęścia uciśnionego kraju jakim jest ZSRR. Trzeba jednak przyznać, że dołująca scenografia świetnie buduje klimat filmu, pozwalając przeniknąć w tę historię.
Widoczna jest zbyt duża ilość poruszonych wątków, które nie zawsze zgrabnie i logiczne się łączą. 2/3 filmu składa się w spójną całość, elementy się scalają, a widz nie gubi się w wyborach bohaterów i chronologii wydarzeń. Niestety następuje ostatnia część filmu, gdzie właściwie do końca nie wiadomo, jakim cudem główny bohater trafia na ślad mordercy i czemu właściwie ta osoba zabija. Wszystko dzieje się szybko i trochę chaotycznie. Ta część widowiska sprawia wrażenie naciąganej i tworzonej na szybko. Jakby sam reżyser był za bardzo zmęczony dopracowywaniem początkowych wątków filmu, przez co nie starczyło mu sił na dopracowanie zakończenia. Jedne wątki zostały rozciągnięte aż nadto, inne zbyt skrócone.
Drażniącym elementem, którego nie dało się zignorować, był wymuszony u aktorów rosyjski akcent, dla mnie zupełnie niezrozumiały. Cała akcja dzieje się w ZSRR i jej bohaterami są obywatele tego kraju. Nielogiczne jest więc to, aby zwracać uwagę widza na kulejący à la rosyjski akcent postaci. W końcu, po co mieliby rozmawiać w swoim kraju łamanym angielskim – przecież nie byli to emigranci z USA. Być może zabieg ten miał podnieść efektowność widowiska, bardziej urzeczywistnić historię. Jednak w moim odczuciu wyszło to z bardzo marnym skutkiem, który został jeszcze spotęgowany tym, że jedni bohaterowie mówili z rosyjskim akcentem, inni nie, a jeszcze inni co jakiś czas przypominali sobie, z jakim akcentem mają mówić.
Całe widowisko bezapelacyjnie należy do Toma Hardego – odtwórcy Lwa Demidowa. Jest on władcą seansu i to nie tylko dlatego, że wciela się w głównego bohatera, ale dlatego, że jest w tym naprawdę dobry. Jest wrażliwy, czasem brutalny, ale przede wszystkim pokazuje się jako waleczny sowiecki żołnierz, co przekonuje widza, pozwalając mu wczuć się w tę nieprawdopodobną dla współczesnych ludzi historię. Jego walką z ustrojem, specyficzną relacją z żoną oraz wewnętrznym rozdarciem między wiernością partii a miłością żyje cały film. Demidow jest typowym bohaterem amerykańskich produkcji, niezniszczalnym niczym Achilles, brutalem ze złotym sercem. Śmieszyć może fakt wielokrotnie powielanych już schematów niepokonanego wojownika, który niczym Rambo zabija kilkunastu przeciwników, wychodząc z tego prawie bez szwanku. Jednak Demidow Hardego (może i momentami nadludzki) ma w sobie coś, co pozwala ujrzeć w nim zwykłego człowieka oraz wczuć się w jego los.
Obsada jest chyba największym plusem tego filmu. Oprócz Hardego na ekranie możemy zobaczyć również szwedzką aktorkę Noomi Rapace (wcielająca się w rolę Raisy Demidow), która dzięki roli w ekranizacji książkowej trylogii Millenium, zyskała nie tylko rzeszę fanów na całym świecie, ale również otworzyła sobie wrota do Hollywood.
W filmie pojawiają się również tytani kina tacy jak Gary Oldman czy Vincent Cassel. Szczególnie w przypadku Oldmana odczuwam ogromny niedosyt niewykorzystanego potencjału świetnego aktora. Zagrał on przekonywająco i poprawnie, nie miał jednak możliwości zbytniego wykazania się w filmie, czego osobiście żałuję. W produkcji można zobaczyć również polską aktorkę Agnieszkę Grochowską, grającą matkę jednej z ofiar.
Pomimo swoich niedociągnięć film jest dobrą, godną polecenia rozrywką. Wciąga widza, a co najważniejsze nie dłuży się i trzyma w napięciu. Seans na pewno skłonił mnie do przeczytania książki Smitha, która może odkryje widmo nie dopowiedzeń, jakie wystąpiły w filmie.