Dziewięćdziesiąt procent produkowanych obecnie w USA komedii romantycznych to filmy do tego stopnia tandetne i sztampowe, że w zasadzie szkoda zawracać sobie nimi głowę. Niestety do tej niechlubnej większości należy także najnowszy film Barta Freundlicha pt. „Nowszy model". Gdyby nie obecność uwielbianej przez Amerykanów Chatherine Zety - Jones oraz błyszczącego coraz jaśniej Justina Barthy, to prawdopodobnie nawet za oceanem historyjka ta przeszłaby bez większego echa. Powód? Wiejąca z ekranu przez większość projekcji nuda oraz co gorsza... niemal całkowity brak śmiesznych gagów.
Główną bohaterkę filmu, Sandy poznajemy w momencie, w którym odkrywa, iż została zdradzona przez męża. Życie czterdziestolatki ulega totalnej zmianie. Sandy zmienia swoje priorytety: zaczyna bardziej dbać o swoją karierę, umawiać się na randki i spotykać z koleżankami. W tym nawalne „obowiązków" zaczyna nagle potrzebować pomocy w opiece nad swoimi pociechami. Postanawia zatem zaangażować przypadkowo spotkanego, przystojnego Arama,na stanowisko babysitter. Opiekun z każdym kolejnym dniem spisuje się coraz lepiej, idealnie dogaduje się z dziećmi, jest czuły i troskliwy. Nietrudno zatem domyślić się, że bardzo szybko zdobędzie także serce matki swoich podopiecznych... A że jest od niej o 15 lat młodszy? To akurat, jeśli chodzi o sferę uczuć, nie ma przecież absolutnie żadnego znaczenia.
Aktorsko „Lepszy Model" prezentuje się niestety co najwyżej średnio. Między bohaterami wyraźnie brakuje „chemii" (wiemy przecież doskonale, że w rzeczywistości Zeta - Jones preferuje nieco starszych od siebie panów). Wydaje mi się, że już najwyższy czas aby aktorka ta powróciła do poważniejszego repertuaru i udowodniła, że grać potrafi naprawdę wyśmienicie. Jej filmowemu partnerowi wróżę jeszcze kilka lat pracy w produkcjach pokroju „Nowszego modelu” do czasu, gdy jego gładka buzia nie opatrzy się widzom.
Klimat tej komedii jest niestety dość plastikowy a gagi mocno wymuszone. Co więcej brakuje tu także barwnych epizodów (tak ważnych w tego typu produkcjach) i aktorów drugiego planu (wyjątkiem jest jedynie umawiający się z Sandy masażysta o dość specyficznym podejściu do zasad higieny).
Akcja rozwija się tu jak w klasycznej, modelowej wręcz komedii romantycznej. Bohaterowie się poznają, zakochują, następuje rozkwit uczucia, nagle jednak przychodzi kryzys i sielanka się kończy. Następnie godzą się i już na zawsze zostają razem. Na szczęście w tym jedynym, ostatnim fragmencie filmu reżyser zdaje się pracować bez książki „Jak zrobić komedię romantyczną" w rękach. I w zasadzie to właśnie dzięki kilku ostatnim minutom (ciekawie kończącym obraz) stwierdzam, że ponad półtorej godziny spędzone w kinie, nie jest czasem jednoznacznie straconym.