Bardzo lubię europejskie kino grozy. Choć z reguły oszczędne jest w fajerwerki wizualne, to potrafi wytworzyć znakomity klimat, który skutecznie podnosi u widza poziom adrenaliny. Wprawdzie nie miałem jeszcze okazji zapoznać się z żadną tego typu produkcją rodem ze Skandynawii, toteż ochoczo wybrałem się na seans „Pozwól mi wejść”. Niestety, po wyjściu z kina mój nastrój nie był już tak dobry…
12-letni Oskar jest cichym i spokojnym chłopcem, gnębionym przez szkolnych „kolegów”. Pewnego wieczora poznaje Eli – dziewczynkę, która od niedawna mieszka w sąsiedztwie. Dzieci zaczyna łączyć więź przyjaźni. Wkrótce zostanie ona wystawiona na ciężką próbę, kiedy na jaw wyjdzie przerażająca prawda o osobowości Eli…
Przede wszystkim zaznaczyć należy, że klasyfikowanie „Pozwól mi wejść” jako horroru jest błędem. Film Tomasa Alfredsona to raczej dramat z nielicznymi elementami kina grozy, opowieść o dojrzewaniu i przyjaźni z gatunku „razem przeciw światu”. Zdaję sobie sprawę, że scenariusz powstał na podstawie powieści, jednak zupełnie nie jestem w stanie pojąć, co autor miał na myśli. Zrozumiałbym, gdyby film był jednoznacznie horrorem lub dramatem, jednak w tym przypadku odniosłem wrażenie, że twórcy nie byli w stanie do końca określić, w którą stronę chcą podążyć, przez co postanowili stworzyć gatunkowy miszmasz. Z bardzo kiepskim rezultatem…
„Pozwól mi wejść” ma wiele słabych punktów, toteż skupię się na najistotniejszych (z mojego punktu widzenia). Przede wszystkim aktorstwo, które jest sztuczne i sprawia wrażenie wymuszonego. Dotyczy to zarówno młodych odtwórców głównych ról, jak i starszych członków ekipy. Chwilami dosięgało mnie nawet uczucie, jakbym oglądał kabaret. W odbiorze filmu przeszkadza także ospałe tempo narracji. Uważam, że wiele ujęć jest całkowicie zbędnych i nic nie wnoszących. Mam na myśli zwłaszcza liczne kilkusekundowe kadry przedstawiające zaśnieżoną okolicę, a także wątek z pogryzieniem jednej z postaci. Czemu to miało służyć? Podobnych pytań bez odpowiedzi można by zadać jeszcze kilka.
Przed seansem celowo nie zapoznałem się z materiałami dotyczącymi filmu Alfredsona, by lepiej wczuć się w przedstawianą historię. Liczyłem, że im mniej będę wiedział o tej produkcji, tym ciekawsze będzie dla mnie odkrywanie fabuły „Pozwól mi wejść”. Niestety, kiedy tylko stało się jasne, kim jest Eli, wówczas poziom filmu zaczął toczyć się po równi pochyłej, by sięgnąć dna wraz z zakończeniem. Rzadko to robię, ale tym razem przyłączyłem się do drwiących śmiechów reszty widowni. W moim odczuciu było to trafne podsumowanie blisko 2-óch godzin projekcji.