Pamiętacie małego rudzielca o spojrzeniu, które byłoby w stanie stopić każde niewieście serce? Sprytnego rozbójnika, obdarzonego filuternym uśmiechem i zniewalającym hiszpańskim akcentem Antonio Banderasa? A może banitę, dla którego kobiety mogłyby odejść od twierdzenia, że wielkość ma znaczenie, a imponujących butów mogłaby mu pozazdrościć sama Celine Dion. Mowa oczywiście o Kocie w Butach, który globalną sławę zyskał przed ośmioma laty, kiedy to pojawił się w kinowych salach po raz pierwszy – w obrazie „Shrek 2”. Już od pierwszego kadru z udziałem Kota wiadomo było, że „wyrok zapadł” i prędzej czy później zobaczymy jego solowy występ na szklanym ekranie. Gdy jednak do tego doszło okazało się, że scenarzyści spin-offa serii skutecznie zdeptali niezapomniany koci urok, kręcąc film który zadowoli najwyżej dziesięciolatków, a fanów czworonoga przyprawi co najwyżej o wściekłość.
Szczerze mówiąc, śmiałem się na „Kocie…” około pięciu razy, zachęcony raczej dobiegającymi z odległych miejsc kinowej sali chichotami najmłodszych widzów niż wewnętrznym przekonaniem o śmieszności kolejnych gagów. Sam film natomiast miast (zgodnie z zapowiedziami twórców) odsłonić kocią legendę, obnażył raczej nieporadność scenarzystów, którzy całkowicie nie potrafiąc udźwignąć dramatycznego potencjału postaci zaserwowali nam zgraną historyjkę, będącą hybrydą „Olivera Twista”, „Jasia i magicznej fasoli” oraz „Zorro”.
Jest jednak w „Kocie…” wątek intrygujący i co najdziwniejsze – mocno mnie niepokojący. Chodzi tu o całkowicie dwuznaczną postać przyjaciela (?) głównego bohatera, którego intencji i nieprzeniknionego spojrzenia nie jesteśmy w stanie odgadnąć nawet po opuszczeniu kinowej sali. Humpty Dumpty to postać żywego jaja, który z jednej strony zdaje się być pokrzywdzonym przez los marzycielem – wynalazcą porzuconym i zdradzonym przez wszystkie najbliższe mu osoby. Z drugiej natomiast bezwzględnym strategiem nie wahającym się niczym Brutus wbić noża w plecy każdemu, kto stanie mu na drodze. Dla mnie ten fabularny niuans był niejako jedynym smaczkiem, w tym mocno odgrzewanym daniu. Trudno jednak spodziewać się by zaintrygował dzieci, w których snach Humpty może jawić się jako najnowsza wersja Freddy’ego Kruegera czy Boogeymana.
Mimo słabego scenariusza film broni się fantastyczną animacją i świetnym montażem, a przede wszystkim niekwestionowaną sympatią widzów, którzy wywindowali obraz Chrisa Millera na najwyższe miejsce podium amerykańskiego box-office’u. Seria zatem, podobnie jak przeciętny kociak, posiadać będzie prawdopodobnie jeszcze nie jedno życie. Ja jednak wolę czekać na kolejną odsłonę historii o zielonym Ogrze, ewentualnie na „solówkę” pewnego neurotycznego Osła.