Sex Pistols to ikona punka. Tego zespołu chyba żadnemu miłośnikowi tego gatunku muzycznego przedstawiać nie trzeba. Podobnie jest z basistą Sidem Viciousem, który niemal z dnia na dzień stał się twarzą tego zespołu (obok Johnny'ego Rottena). W filmie „Sid i Nancy” możemy poznać tego charyzmatycznego muzyka i na własnej skórze poczuć rytm jego życia, które śmiało porównać można do przejażdżki rollercoasterem.
„Sid i Nancy” rozpoczyna się, gdy Sex Pistols odnoszą swoje największe sukcesy, a Vicious i Rotten są wielkimi gwiazdami. Po tym, jak Sid (Gary Oldman) poznaje Nancy (Chloe Webb) zespół się rozpada, a basista próbuje rozpocząć solową karierę. W miarę rozwoju akcji muzyk staje się coraz bardziej uzależniony od heroiny i Nancy. W październiku 1978 roku w nowojorskim hotelu Chelsea Nancy zostaje znaleziona martwa. Sid zostaje aresztowany i oskarżony o jej morderstwo.
Śmiało mogę przyznać, że „Sid i Nancy” to jedna z najlepszych filmowych biografii, jaką miałam okazję obejrzeć. Reżyser Alex Cox nie próbuje w żaden sposób ubarwiać całej historii, a tym bardziej nie robi z Viciousa bohatera. Sid został pokazany bardzo realistycznie, a jego życie zobrazowano w brutalnie rzeczywisty sposób. To człowiek egoistyczny, lekko arogancki. W pierwszej sekundzie, gdy pojawia się na ekranie, już wiemy, że nie polubimy jego jako człowieka. Kolejnym plusem jest to, że Cox, mimo że za punkty wyjścia przyjął związek Nancy i Sida, to nie ich miłość uczynił osią całego filmu. To Sid nią jest. Od początku obserwujemy, jak muzyk powoli stacza się na samo dno, co zapowiada tragedię. Widząc cały ten proces, ciężko wczuć się w głównego bohatera, ciężko jest wykazać choć odrobinę współczucia dla tego, co mu się przytrafiło. Dlaczego? A no dlatego, że Sid sam sobie zgotował taki, a nie inny los. Tragedia, która zakończyła związek jego i Nancy była do przewidzenia, Vicious nieświadomie do tego dążył. Skoro był tak zepsutą osobą, skąd wzięło się to, że stał się ikoną rocka lat 70.? Odpowiedź jest prosta. W całej swojej ekstrawagancji, Sid był osobą, która przyciągała ludzi jak magnez. Był buntownikiem, który próbował na swój sposób walczyć ze wszystkim. To sprawiało, że był niesamowicie interesujący, a cała otoczka związana z jego życiem na krawędzi, przykuwała uwagę otoczenia. Sid był głosem swojego pokolenia, uosobieniem wolności, której tak bardzo każdy pragnął.
Cox uczynił z Sida oś swojego filmu, a Gary Oldman skradł go dla siebie. Na ekranie nie liczy się nikt inny, tylko Oldman. Aktor zasługuje na wielkie brawa, gdyż on nie zagrał Viciousa, on się nim stał. Począwszy od fizyczności, po wszelkie cechy charakteru. W tym filmie Gary to Sid, a Sid to Gary. Kreacja jaką stworzył aktor, zasługuje tym bardziej na pochwałę, gdyż był to dopiero czwarty film w karierze Oldmana. Początkujący aktor, który zagarnął całą produkcję tylko dla siebie. To niebywałe osiągnięcie. Oglądając „Sida i Nancy” ciężko skupić się na czymś innym. Tak, jak Sid przyciągał uwagę ludzi, tak Oldman robi dokładnie to samo z widzami. Aktora i muzyka wiele łączy, oboje magnetyzują swoją osobowością i skupiają na sobie uwagę. Mają to „coś”, co ciężko jest zdefiniować, ale każdy z nas wie, o co chodzi. Chloe Webb w zasadzie nie miała szans w starciu z Oldmanem. Choć aktorka dała sobie radę i jako Nancy spisała się dobrze, niestety na tle swojego kolegi wypada bardzo blado. Oldman jest charyzmatyczny i bardzo wiarygodny w swojej kreacji.
„Sid i Nancy” to pozycja obowiązkowa dla każdego fana punka i Sex Pistols. A co najważniejsze, film pozostawia nam wolną wolę w ocenie głównego bohatera. Alex Cox nie stara się usprawiedliwiać Sida, ani tym bardziej rozgrzeszać. To należy do nas. Każdy z nas wedle własnych zasad może ocenić zachowanie muzyka. Podobnie reżyser pozostawia nas samych wobec pytania: dlaczego osoba taka jak Sid stała się ikoną i jest wielbiona przez miliony?
Recenzja powstała dzięki współpracy z Kino Świat - dystrybutorem filmu na DVD.