Najnowszy film George’a Clooneya daleki jest od jego genialnego „Good night and Good Luck”, nie mniej zachowuje pewien klimat tamtych czasów, ponieważ fabuła także została osadzona w latach 50. Niestety, pomimo wyczuwalnych konotacji z filmowym „Fargo” (bracia Coenowie, reżyser i Grant Heslov, który współpracował wielokrotnie z Clooneyem, są autorami scenariusza), obraz pozornie sielskiego osiedla niewiele ma do zaoferowania, a z pewnością nie jest to sąsiedzka idylla.
Przeniesienie akcji w czasie stanowi słaby wybieg dla politycznego komentarza, jakim jest zwrócenie powszechnej uwagi na rasizm. Wydarzenia, do jakich dochodzi w Stanach Zjednoczonych, Clooney widzi jako następstwo ignorancji problemu w czasie, kiedy odbierano ludziom prawo do osiedlania się w „białej dzielnicy”. Kwestia tolerancji i wrogości jest sprawą otwartą, a także konieczną do podjęcia w środowiskach, gdzie równości nie ma. Tematyka filmu jest zatem istotna, jednak Clooney, którego aspiracje wykraczające poza Hollywood są od dawna znane, tym razem ważny temat kompletnie zignorował, skupiając całość uwagi widza na dramat oraz groteskę, jakie rozgrywają się w pozornie idealnej, wiodącej spokojne życie rodzinie Lodge’ów (korzystając z okazji, nie obyło się także bez paru odwołań do antysemityzmu).
Oto Gardner Lodge (Matt Damon), jego żona Rose, jej siostra bliźniaczka Margaret (w obu rolach wystąpiła Julianne Moore) i syn państwa Lodge, Nicky (Noah Jupe) żyją w spokojnym, utopijnie idyllicznym osiedlu Suburbicon, czyli wymarzonych przedmieściach. Jednak american dream kończy się, gdy wprowadzają się państwo Mayers (Karimah Westbrook i Leith M. Burke) z synem Andym (Tony Espinoza). Ich odmienny kolor skóry szokuje nawet listonosza, Henry’ego (Steve Monroe). Wieści rozchodzą się szybko, ciekawość przybiera formę oceniania, w końcu rodzi się wrogość. Utrudnianie życia nowym sąsiadom polega na odwoływaniu się do wojny secesyjnej i stanu umysłu ówczesnego Południa, w ślad za tym idą pieśni, flagi, odgrodzenie domu Mayersów płotem, gromadzenie się pod oknami, granie bez przerwy, aż eskalacja przemocy przeradza się w zamieszki i zagrożenie życia niewinnych ludzi. Cały ten proces jest jednak obojętny zarówno dla twórcy, ponieważ ten dramat społeczny jest tylko tłem dla rozgrywających się wydarzeń na poziomie głównego wątku komedii kryminalnej, która obejmuje rodzinę Lodge’ów.
Coenowie i Clooney nie przedstawili nic nowego. Podobne treści dostarczają takie filmy jak „Kłopoty z Harrym” Alfreda Hitchcocka czy „Polisa” Marka Steilena. Reżyser czerpie z gatunku czarnej komedii i komedii kryminalnej, jednak w połączeniu z drugoplanowym wątkiem, całość wypada niekompatybilnie. Przewidywalność wydarzeń podkreśla postać Buda Coopera (jakże ważna jest onomastyka postaci: państwo Mayers nie są nam znani z imion, mają uosabiać wszystkich prześladowanych lub jest to celowa ignorancja scenarzystów; natomiast dosłownie rozumiany „miedziany kumpel”, gdzie „cooper” oznaczało także stróża prawa) to agent ubezpieczeniowy (Oscar Isaac), który jest spiritus movens akcji prowadzącej do pozornie zaskakującego zakończenia i ostatecznego upadku amerykańskiej sielanki, z którą rozprawiał się także Ewan McGregor w ekranizacji Phillipa Rotha.
W obu produkcjach muzykę skomponował Alexandre Desplat. Ścieżka dźwiękowa kompozytora do produkcji Clooneya jest o wiele wyraźniejsza niż u McGregora. Dzięki temu film nabiera wartości, która sprawia, że każdy kinoman i meloman nie pożałuje zapoznania się z „Suburbiconem”.
Na uwagę zasługują także zdjęcia Roberta Elswita, kolejnego z wieloletnich współpracowników Clooneya, którego ujęcia kamery z różnych punktów widzenia (interesujące są głównie punkty widzenia Nicky’ego), zwłaszcza podczas podsłuchiwania się przez poszczególnych członków rodziny, stanowią ucztę dla wprawnego oka, ponieważ można odnaleźć wizualne odwołania do kina noir. Jednak nie ma spójności operatora w odwołaniu się do klasyki kryminału z przedstawianą historią, to zaledwie śmiałe korzystanie z zasobów dobrego gatunku, co nie przełożyło się finalnie na całość realizacji.
Kreacja Matta Damona jest zaskakująca pod wieloma względami. Wyraźnie widać, że jego kolega po fachu miał dość bycia „idiotą Coenów” (chociaż był świetny w „Okrucieństwie nie do przyjęcia”) i główną rolę powierzył Damonowi, który po raz pierwszy w swojej karierze zagrał tak zbieżnie ze stylem gry Leonardo DiCaprio. Damon ze swojej roli wywiązał się poprawnie, jednak nie był to szczyt możliwości aktorskich, do jakich utalentowana gwiazda nas przyzwyczaiła. Partnerująca mu Julianne Moore również nie sprawdziła się w podwójnej roli, akcentując wyraźnie różnice pomiędzy siostrami, jednak gdy aktorka skupiła się wyłącznie na Margaret, była tak przerysowana scenariuszem braci Coen, że zabrakło w Moore samej Julianne. O wiele lepiej spisali się najmłodsi aktorzy oraz odtwórcy ról drugoplanowych. Noah Jupe jako Nicky wykazał, że posiada potencjał na naprawdę dobrego aktora dramatycznego. Równie ciekawie w postać Andy’ego wcielił się Tony Espinoza, który jednak nie miał okazji wykazać się tak okazale. Najbardziej przebojową postacią okazał się wujek Mitch zagrany przez Gary’ego Basarabę. Nietuzinkowy brat bliźniaczek był najbardziej groteskowym i zarazem wiarygodnym bohaterem całej historii. Zdecydowanie na uznanie zasługuje Oscar Isaac, który zdążył zachwycić swoją rolą w „Gwiezdnych wojnach: Przebudzeniu mocy” postacią Damerona Poe, do której powrócił w najnowszej odsłonie gwiezdnej sagi. U Clooneya aktor miał wyraźną szansę na przełamanie wizerunku, co udało mu się bezsprzecznie. Glenn Fleshler jako Sloan, człowiek wątłej moralności tajemniczo powiązany z Lodgem, wpisuje się w kanon klasycznych, bezwzględnych czarnych charakterów. Najbardziej zachwyciła Karimah Westbrook, niestety jej rola pani Mayers jest istotna, lecz rzadko portretowana. Dla reżysera najważniejszym przekazem wydaje się, że zagrożenie czyha nie ze strony nieznanego a najbliższego, być może nie bez powodu portret rodziny Lodge’ów wskazuje na problem głębokiego podziału, którego rozwiązania Amerykanie muszą poszukać w sobie.