„Kochałem ją” jest swoistą opowieścią w opowieści. Porzucona przez męża Chloé z dwójką małych dzieci zostaje przygarnięta przez teścia, który zabiera ją do domu na odludziu. To ma być czas odreagowania, otrząśnięcia się po tym niespodziewanym ciosie. Chloé zaczyna pogrążać się jeszcze bardziej, odcina zupełnie od nic nie rozumiejących córek, doszukuje się przyczyn, wreszcie obwinia o wszystko Pierre’a. To w końcu jego syn zostawił ją dla kogoś innego, a sympatyczny gest, okazana jej pomoc nic nie zmieni – to po części też jego wina. Pewnej nocy okazuje się, że pobudki Pierre’a mogą nie być takie oczywiste. Opowiada on bowiem Chloe historię miłości swojego życia, uczucia do Mathilde – kobiety, dla której gotowy był zostawić wszystko.
Choć film Zabou Breitman na podstawie powieści Anny Gavaldy nie jest specjalnie oryginalny – takich opowieści o fascynacji, miłości i zdradzie co roku powstaje co najmniej kilkanaście, to trzeba mu przyznać, że dobrze gra na emocjach i nie wychodzi poza klimat przygnębiającej historii, która z założenia nie może się skończyć dobrze. Problemy poruszane tutaj są odrobinę wyświechtane, ale zarazem bardzo życiowe i przez to trudne do rozwiązania. Każdy wyjdzie z kina z głową pełną moralnych dylematów, każdy historię widzi trochę inaczej. Dyskurs przy sobotniej kolacji z żoną gwarantowany, a sprzeczka z rodzicami przy niedzielnym rosole pewna, bo jedni staną po stronie konwenansu i wzgardzą wyzwoloną młodą kochanką, a drudzy poczują łączność z Pierrem i usprawiedliwią jego momentami niecne czyny. Inaczej zrozumieją film konserwatywni monogamiści, którzy takim płomieniem nie kochali nigdy, a zupełnie w inny sposób odbiorą go ci, których miłość zaatakowała niespodziewanie, a namiętność przysłoniła świat.
Dobre w „Kochałem ją” jest aktorstwo Daniela Auteuila i Marie-Josée Croze, dobra jest wreszcie budowa całości. Kiedy po pół godzinie siedzenia w domku w górach opowieść Pierre’a jeszcze się nie zaczęła, myślałem, że nie uda się skutecznie jej osadzić, że twórcy zagapili się i po prostu nie zdążą. Wszystko jednak układa się w końcu idealnie i jest bardzo przemyślane. Epizod „teraźniejszy” jest tu w ogóle najlepszą rzeczą, bo bardzo ciekawie przeplata się później z całą resztą, pozwala odpowiedzieć na pytania, które tak naprawdę nie były zadane, ale które istniały. Jedyny problem z tym filmem, oprócz wspomnianego wcześniej wykorzystania tematu trochę już przez kino wyeksploatowanego, to kilka dłużyzn gdzieś w środku. Scena nieudanej prezentacji w Hong Kongu naprawdę nie musiała być taka rozwlekła, a kilka spojrzeń między kochankami można było wyciąć – dzięki temu film nie wchodziłby w klimat romantycznej francuskiej komedii, co mu się czasami zdarzało. Ale nie jest to absolutnie kino słabe – Breitman proponuje historię wyciszoną, poważną i w dużej mierze bardzo smutną. Taką, która mogłaby się wydarzyć i taką, która dzieje się na całym świecie codziennie. Gdzie poszkodowane są kobiety i mężczyźni, a nikt nie jest do końca dobry ani zły. Tak wygląda prawdziwa miłość, z której wyleczyć się można tylko poprzez upływ czasu. Tak jak w tym filmie, w życiu też potrzebny jest nowy poranek.