John Wayne, legenda kina przeciętnemu, polskiemu widzowi kojarzy się głównie z westernem. Potężnie zbudowany, niemal dwumetrowy olbrzym górował na planie filmowym nad swoimi partnerami, którzy przy nim wyglądali jak dzieci. Wybitnie uzdolniony aktor dramatyczny, właściwie wszechstronny, bezsprzecznie zasłużył sobie na miano „Duke” (książę). Poza nielicznymi wyjątkami grający zazwyczaj role żołnierzy i kawalerzystów („Fort Apache”, „Rio Grande”, „Operacja Pacyfik”, „Alamo”), rewolwerowców („El Dorado”), szeryfów („Rio Bravo”, „Synowie szeryfa”), ranczerów („Rzeka czerwona”), detektywów („Detektyw McQ”, „Brannigan”), stworzył typ mocnego mężczyzny, mówiącego z charakterystycznym, silnym południowym akcentem, bez pośpiechu wypowiadającego swoje filmowe kwestie, przeciągając wdzięcznie poszczególne sylaby. Ta maniera, która byłaby irytująca u każdego innego aktora, stała się jego wizytówką. Próbował tej sztuczki nasz rodzimy macho, Bogusław Linda. Z mniejszym wdziękiem.
„Rewolwerowiec” to ostatni film nakręcony z udziałem Johna Wayne’a. J. B. Books, legendarny zawodowy morderca z wymierającego gatunku rewolwerowców, wraca do rodzinnego miasta Garson City w Nevadzie chcąc umrzeć tam w spokoju po tym jak dowiaduje się, że jest chory na raka. W mieście odwiedza doktora Hostetlera (James Steward), w nadziei, że postawiona wcześniej diagnoza okaże się mylna. Doktor potwierdza diagnozę. Books wynajmuje pokój u owdowiałej Bond Rogers (Lauren Bacall), wychowującej syna Gilloma (Ron Howard), aby tam doczekać końca. Powrót Johna wzbudza sensację w miasteczku, a plotki o jego śmiertelnej chorobie rozchodzą się po okolicy. W miarę jak pogarsza się jego stan, dają o sobie znać jego wrogowie. Rozpoczyna się rozlew krwi, bo mimo choroby, Books nie zamierza dać się zastrzelić, jak pierwszy lepszy wiejski ćwok.
To niezwykła opowieść o człowieku przygotowującym się na spotkanie z własną śmiercią, targującym się z nią nad grobem o pozostały skrawek życia. Zanim umrze, uda mu się jeszcze przeżyć kilka pełnych satysfakcji chwil. Nauczy młodego Rogersa posługiwać się bronią, przy okazji skutecznie wybijając mu z głowy skłonność do alkoholu, zakocha się z wzajemnością w Bond, a na końcu weźmie odwet na prześladowcach. Ba – zyska przyjaciela nawet w chwili przehandlowywania swojego konia czarnoskóremu Mojżeszowi (w tej roli rewelacyjny Scatman Crothers). Wayne w trakcie kręcenia filmu też był chory na raka, co powoduje, że odbieramy tę historię jeszcze bardziej dramatycznie.
Film jest wyprodukowany w starym, dobrym stylu wielkich, amerykańskich wytwórni filmowych. Scenariusz jest adaptacją powieści Swarthouta. Wyreżyserowany przez wspaniałego Dona Siegela („Brudny Harry”, „Blef Coogana”, „Ucieczka z Alcatraz”), z wysmakowanymi zdjęciami i niemal teatralnymi ujęciami planów zmontowanymi z niezwykłą dbałością o estetykę filmowego obrazu. Rozpoczyna się migawkami z historii życia Booksa, zmontowanymi z fragmentów wcześniejszych filmów z udziałem Wayne’a. Tak więc jest to również przegląd jego westernowej kariery. W ostatniej filmowej drodze towarzyszą mu nie mniej uznani aktorzy – Bacall jako pani Rogers, Steward jako doktor, czarnoskóry Crothers w roli Mojżesza, Morgan w roli tchórzliwego szeryfa i Carradine w roli grabarza.
Polecam gorąco, nie tylko wielbicielom westernów. Jest to rzadko spotykane współcześnie, dobre, aktorskie kino na najwyższym artystycznym poziomie i zarazem pożegnanie z wielką gwiazdą.