Robert Altman. Mistrz kina. W 2001 roku, 5 lat przed swoją śmiercią, reżyseruje „Gosford Park”, za który zostaje uhonorowany Złotym Globem. Ten klasyczny, ponad dwugodzinny obraz, to porywająca podróż do przedwojennej i jeszcze imperialistycznej Wielkiej Brytanii.
Anglia. Rok 1932. Do okazałej rezydencji sir Williama McCordle'a zostaje zaproszona najbliższa rodzinna i przyjaciele, aby spędzić miło czas na salonach i polowaniach. Zaproszonym gościom towarzyszy liczna służba, która z piwnic rezydencji bardzo dyskretnie dba o jak największy komfort i luksus swoich pracodawców. W trakcie spotkania na światło dzienne wychodzi wiele skrywanych tajemnic, uprzedzeń i niesnasek rodzinnych. Wydaje się, że tylko kwestią czasu jest popełnienie w tym domu przez kogoś zbrodni w stylu „arszeniku i starych koronek”.
Chociaż Altman w „Gosford Park” z zadowoleniem czerpie pełnymi garściami z jednego z najpopularniejszych gatunków literackich, jak i filmowych, czyli kryminału, to tak naprawdę w tym filmie nie chodzi o to, aby odkryć kto jest mordercą. Są przesłanki do zbrodni, jest trucizna, jest nóż, w końcu jest też morderstwo. Jest detektyw (chociaż nie jest on tak intrygujący jak Herkules Poiret czy niezrównany jak Sherlock Holmes) i są podejrzani, ale to nie zmienia faktu, że w tym filmie nie to jest najważniejsze. A co jest priorytetem w „Gosford Park”?
Po pierwsze „Gosfrod Park” to panorama życia brytyjskiej arystokracji lat 30., gdzie liczą się tylko konwenanse, konwenanse i jeszcze raz konwenanse. Dzięki masce obojętności i dobrych manier zostają bezbłędnie ukryte wszelkie emocje, uczucia czy najmniejsze wzruszenia, ale to nie oznacza, iż ich nie ma. Kumulują się, czekając na małą słabość, aby wydostać się na zewnątrz ze zdwojoną siłą. Świat pełen prawdziwych klejnotów, sztucznych gestów, próżności i niesprawiedliwości oglądamy oczami młodej pokojówki Mary Maceachran (Kelly MacDonald), która zostaje wrzucona wraz z widzem w chaotyczny wir arystokratycznego życia. Na początku odbiorca, podobnie jak śliczna Mary, jest zagubiony w tym przepełnionym służbą domu, gdzie na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się nieuporządkowane, ale tak naprawdę Gosford Park rządzi się doskonale działającym systemem organizacji pracy. A dokładniej organizacji życia. Gdy reszta służby zdradzi Mary (i nam) sekrety oraz tajemnice swoich panów, wszystko zacznie być bardziej jasne i oczywiste.
Oprócz arystokracji w filmie twórcy „M.A.S.H” przedstawiona została jeszcze jedna grupa, wspomniana już wcześniej służba. Ktoś spostrzegawczy zauważył, iż w każdej scenie filmu jest obecny choć jeden służący. Przyznam, iż tego nie dostrzegłam w trakcie oglądania filmu. No, ale takie jest zadanie idealnego służącego, służyć panu w niewidzialny wręcz sposób. Dzięki swojej „niewidzialności”, pracownicy w Gosford Park znają wszystkie tajemnice swoich pracodawców. Ale cena jest wysoka. Życie w podziemiu rezydencji. Wyzbycie się swojego nazwiska, wolności, a czasem nawet godności. Służba traktuje swoją pracę z wielką nobilitacją. Porządni ludzie pracy służą bogatym próżniakom i darmozjadom. Taki w końcu jest podział. Nawet w służbie widoczne są jasne podziały uzależnione od wykonywanej pracy. Kucharki jedzą przy innym stole niż służba salonowa. W ten sposób wiekowy już Altman obnażył nie tylko brytyjską arystokrację, ale tak naprawdę całe brytyjskie społeczeństwo, które opiera się na podziałach klasowych, tak trwałych i ponadczasowych, że w ogóle niewidocznych.
Powiew świeżości w zastygłe mury Gosford Park wnoszą Amerykanie. Wnoszą odmienne, wolne spojrzenie na zasady etykiety i hierarchii społecznej. Ale amerykańcy goście także są zniewoleni. Tak jak całe społeczeństwo angielskie naznaczone jest piętnem konwenansów, tak Amerykanie to społeczeństwo uzależnione od wyobraźni filmowej. Zwykłe życie traktowane jest jak gorszy odpowiednik filmu, dlatego też postać reżysera (Bob Balaban) bardziej emocjonuje się swoim scenariuszem filmu kryminalnego niż morderstwem popełnionym tuż koło jego nosa.
I tutaj odnajdziemy drugą odpowiedź na pytanie, co jest najważniejsze w „Gosfrod Park”. Amerykański twórca, jak na mistrza reżyserii przystało, dotyka sedna kina. Rozkoszuje się czystą materią filmu, dbałością o szczegóły. Narracja jest prowadzona spokojnie, adekwatnym stwierdzaniem byłoby, że wręcz arystokratycznie. Prowadzona jest dla samej przyjemności opowiadania, a nie jak to bywa we współczesnym kinie, dla momentu kulminacyjnego, gdzie widz ma zostać wbity w fotel kinowy lub na nim podskoczyć. Poza tym Altman zgromadził na planie znakomity, wielopokoleniowy zespół aktorski, z którego nikt nie jest gwiazdą samą dla siebie, tylko trybikiem w dobrze wprawionej w ruch maszynie. Maszynie z duszą i altmanowską pasją, i miłością do samego kina.
Całokształt twórczości Roberta Altmana można określić jako filmową wiwisekcję stosunków międzyludzkich, społecznych i kulturowych. Bez znieczulenia. Ale zawsze z klasą. Taki też jest „Gosford Park”. Boleśnie prawdziwy, ale także emanujący magią czystego, niczym nieskażonego kina.