Miało być wulgarnie, obrazoburczo, perfidnie płytko i zabawnie. I w sumie wszystko powyższe się sprawdza, niestety prócz najważniejszego - „Zła kobieta” raczej nie bawi, jedynie trochę irytuje.
Elizabeth Halsey nie jest złą nauczycielką w normalnym wymiarze. Nie tylko nie znosi swoich uczniów, ale także swoich kolegów z pracy, na dokładkę lubi przypalić, nie przebiera w słowach, a jej najważniejszy życiowy cel to nowe cycki, które pozwolą zdobyć jej bogatego męża. Niestety póki co, Elizabeth jest zmuszona nauczać. Chce więc przetrwać kolejny rok jak najmniejszym kosztem - dla wychowanków film (przewrotnie „Młodzi gniewni” czy „Wszystko albo nic”), dla niej odsypianie kaca. Podejście panny Halsey zmienia się o 180 stopni, gdy nowym kolegą po fachu zostaje przystojny i niebiedny Scot oraz gdy okazuje się, że najlepszy z nauczycieli dostanie okrągłą sumkę…
Fabuła jest dogłębnie płytka. Główna bohaterka nakreślona przez Gene’a Stupnitsky’ego i Lee Eisenberga jako wredna i harda laska, która cel osiąga choćby po trupach, nie potrafi zjednać sobie sympatii widza. Trudno jest się też z nią utożsamiać. Dodatkowo „ci dobrzy” są z kolei biali jak śnieg, dobrzy do porzygania i granic zdrowego rozsądku (co też w przypadku Amy Squirrel ma miejsce). Spośród tej całej prymitywnej gawiedzi wyłania się jedna perełka, a właściwie perełek - Russell Gettis. Postać wuefisty jest po prostu normalna, ni dobra, ni zła, trochę cyniczna i co ważniejsze, to jedyny element filmu, który wywołał na mojej twarzy uśmiech.
Zdaję sobie sprawę, że głęboko posunięta płytkość głównej bohaterki, jej oczekiwań i pragnień, była przez twórców zamierzona. Zdaję sobie sprawę, że każda z postaci jest przerysowana - mniej lub bardziej, i że zabieg ten został dokonany z pełną premedytacją. Jednak mnie scenariusz naszpikowany czarno-białymi postaciami jakoś nie jest w stanie przekonać – nawet animacje nie posługują się tak wyrazistym rozgraniczeniem. Poza tym dorosła, atrakcyjna kobieta, która całe swoje działanie podporządkowuje osiągnięciu tak seksistowskiego i szowinistycznego celu, jakim są sylikonowe cycki, obraża wręcz moją kobiecość. A na koniec szczytem naiwności jest fakt przejścia Elizabeth na „dobrą stronę mocy”. Nie do uwierzenia, że do szpiku kości zła, posiadająca skamieniały system wartości blachara, nieoczekiwanie, koniec końców, zmienia się i wybiera życie - umówmy się - z biedakiem.
Aktorsko „Zła kobieta” aż tak zła nie jest. Jason Segel - wspomniany wyżej Russell Gettis, ze swoim ironiczno-cynicznym podejściem tak do otaczającej rzeczywistości, jak i samej Elizabeth, jest wyśmienity. Lucy Punch jako lekko zwichrowana i nadgorliwa Amy Squirrel nieźle daje radę. Justin Timberlake pokazuje z kolei, że ma dystans do siebie i nie boi się roli fajtłapowatego maminsynka – inna sprawa, że wypada ciut groteskowo.
Po prawdzie nie bardzo wiem, co napisać na zakończenie. A to tylko za sprawą nieśmiesznej komedii jaką jest „Zła kobieta” (o nie, na temat polskiego tytułu nie powiem ani słowa). W sumie taka ocena mogłaby być wystarczającą, bo poważna komedia, gdy człek podczas seansu nie zaśmiał się ani razu, mówi sama za siebie.