Na przełomie lat 80. i 90. XX wieku Luc Besson był postrzegany przez filmowy świat jako twórca mainstreamowej awangardy („Subway”, „Wielki Błękit”). Z biegiem czasu francuski reżyser zamienił to, co awangardowe na to, co kultowe. W ten sposób powstały dwa obrazy: „Nikita” i „Leon Zawodowiec”. Ten drugi zapewnił mu kinowy szczyt, z którego Besson szybko zszedł na własne życzenie. Nie można oprzeć się wrażeniu, że po wielu latach francuski twórca odcina już tylko kupony od swoich dawnych sukcesów.
Najnowszy film francuskiego reżysera, „Anna” to chęć powrotu do jego świetności, przez co z jednej strony oglądamy sprawnie zrealizowane szpiegowskie kino akcji, z drugiej strony nie można się oprzeć wrażeniu wtórności. Besson lubi opowiadać o silnych, nieobliczalnych, niebezpiecznych kobietach w swoich filmach („Nikita”, „Piąty element”, „Lucy”), dzięki czemu wyznaczył nowe standardy opowiadania o nich w kinie. Jednak „Anna” na tym polu nie wnosi nic nowego. Jest to historia narkomanki, która zostaje zwerbowana jako płatny morderca przez służby szpiegowskie. Brzmi znajomo? Oczywiście. Bo to tak naprawdę streszczenie fabuły „Anny”, ale także powstałej 29 (!) lat temu „Nikity”. W tym kontekście Besson powiela dobrze znane schematy, a nawet, nie bójmy się być szczerzy, zjada swój ogon. Tą schematyczną, wtórną i trochę trącącą myszką fabułę ratuje naprawdę dobre rzemiosło Bessona jako reżysera. „Anna” ma dobre tempo narracji oraz zwroty akcji, które trzymają w napięciu. Zaburzenie chronologii opowiadania buduje szpiegowski klimat i atmosferę. Sceny akcji na dzisiejsze czasy nie są przesadzone, ale nadal są atrakcyjne.
Besson należy do twórców kina, którzy skłaniają się ku mélièsowkiej wizji kina. Dlatego nie spodziewajmy się odwzorowania świata przedstawionego z rzeczywistym jeden do jeden. Wszystko jest umowne. Dlatego nie powinno nas razić to, że lata 90. XX wieku są delikatnie zmiksowane ze współczesnością (Anna za pomocą komputera wypełnia formularz do KGB, a w domu biednej narkomanki są jak na tamte czasy takie luksusowe sprzęty, jak kuchenka mikrofalowa).
Tytułową Annę gra, początkująca aktorka rosyjskiego pochodzenia, Sasha Luss. Jest zjawiskowo piękna. Jej chłodna uroda znakomicie komponuje się z rolą bezwzględnej zabójczyni. Na drugim planie trójka brytyjskich aktorów. Troszkę za bardzo ugrzeczniony Cillian Murphy w roli agenta CIA. Doskonale wiemy, że jego charyzma aktorska pozwoliłaby mu na więcej. Luke Evans stara się być tajemniczym agentem KGB oraz opiekunem Anny, ale gdzieś z tyłu mojej głowy Evans jest nadal idealnym angielskim mężczyzną, czyli Andym Cobbem z „Tamary i mężczyzny”. Podobnie jest, jak dla mnie z najpiękniejszą damą kina, czyli Helen Mirren. Niby rola Olgi jest przyzwoita, niby charakteryzacja na Edne z „Iniemamocni” jest udana, ale przez cały seans miałam wrażenie (a może nadzieję), iż Olga zrzuci okulary, brunatne garsonki i objawi się nam brytyjska monarchini. A przynajmniej agentka Jej Królewskiej Mości.
Podsumowując „Anna” to powtórka z rozrywki. Solidnie zrealizowana, która trochę gra na przyzwyczajeniach oraz nostalgii widza.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Monolith Video - dystrybutorem filmu na DVD.