Polskiemu kinu stale zarzuca się, że jest wyjątkowo pesymistyczne, że brakuje mu jasnego spojrzenia w przyszłość, że nie daje nadziei. Leszek Kopeć, dyrektor Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, twierdzi, że „to wynika przecież z naszej historii, którą przez lata fałszowano i o której młode pokolenie wciąż ma niewielką wiedzę”. Jakkolwiek by na sprawę nie spojrzeć, coś jest na rzeczy, bo w Polsce oprócz politycznie poprawnych komedii romantycznych – słodkich laurek, gdzie piękni i bogaci dwudziestoletni robią karierę zawodową, z obowiązkowym umeblowaniem z IKEI na wyposażeniu i problemami rodem z pisma dla kobiet – kręci się coraz więcej dzieł o rozbudowanej psychologii, dotykających jednak mrocznych kart polskiej historii, czy spraw powszechnie uznawanych za niewygodne.
Z filmem Marcina Krzyształowicza nie jest inaczej: akcja toczy się w obozie partyzantów w trakcie drugiej wojny światowej. Takie ujęcie miejsca zdarzeń narzuca widzowi pewien schemat myślenia, który jednak na przestrzeni filmu reżyser skutecznie obali.
Jesteśmy w lesie. Aura wskazuje na późną jesień lub zimę. Wraz z głównym bohaterem, kapralem „Wydrą”, poruszamy się za jednym z przeznaczonych do odstrzału jeńców. Klaustrofobicznie zamknięci w mocno ograniczonej przestrzeni kadru, zastanawiamy się, dlaczego zdecydowano się na taki właśnie krok. Widzimy tył głowy złapanego Ślązaka. Toczy się rozmowa, ale jej temat w zasadzie nie ma większego znaczenia. Chodzi przecież o portret.
„Wydra” ukazuje się nam jako człowiek bezwzględny, oddany sprawie i brutalny. Nie kwestionuje wydanych rozkazów, nie roztrząsa pobudek przełożonych. Tylko jemu wyznaczono zadanie likwidowania szkodliwych jednostek i wydaje się z tego zadowolony. To wprowadzenie postaci okaże się równie przewrotne, jak sam film. Co bowiem wiemy na wstępie? Kapral sprawia wrażenie szorstkiej i nieprzyjemnej, choć bez wątpienia skutecznej i potrzebnej osoby w obozie. Swój spryt próbuje wykorzystać do zbliżenia się do sanitariuszki „Pestki”, pozostającej całkowicie obojętną. W porównaniu do towarzyszy „Wydra” dużo lepiej odnajduje się w srogich warunkach. Jego świat sprowadza się do prostych, podstawowych potrzeb. Ta wizualna surowość buduje niemal fizjologiczny klimat filmu. Działa to do tego stopnia wyraziście, że czujemy się częścią wydarzeń. Wpadamy w sidła nie tylko materialnego, ale i moralnego dyskomfortu, ponieważ przyjdzie nam śledzić decyzje, z którymi trudno się zgodzić, a które trudno przede wszystkim podjąć. Dorociński nie ułatwia nam zadania, bo niczym nie próbuje na siłę zyskać naszej sympatii. Na tym etapie „Wydra” bywa dowcipny i błyskotliwy, co być może ułatwia identyfikację z bohaterem.
Wszystko zmienia zadanie odnalezienia i przyprowadzenia do obozu kolaboranta Henryka Kondolewicza, który okazuje się dawnym znajomym kaprala. Prawdę powiedziawszy, gdyby nie specjalna wzmianka i wyraźne wskazówki operatora, że wcześniej się znali, trudno byłoby to wyczytać z nieodgadnionej twarzy „Wydry”. I choć widz spodziewa się, jak zakończy się ich wspólna, suto zakrapiania kolacja, pozostaje doza ciekawości: jak postąpi ten tajemniczy mężczyzna, by wywabić przyjaźnie nastawionego Kondolewicza z domu? A postępuje dokładnie odwrotnie, niż zwyczajowo można by się spodziewać. Dalszy tok historii dobitnie dowiedzie, że wszystko to, co obiecuje on zrobić, nie miałoby miejsca, ponieważ nie jest takim typem człowieka.
W obozie na głównego bohatera czeka niespodzianka, która zmusi go, do zmierzenia się z własnymi słabościami. Słabościami? Nagle okazuje się, że kapral niesie za sobą poważne brzemię, co mogło wcześniej umknąć uwadze. Sukces przyprowadzenia do obozu zdrajcy ojczyzny nie osładza w żaden sposób porażki, którą zastaje na miejscu.
Metodycznie i przebiegle, reżyser opowiada nam o wcześniejszych zdarzeniach, tnąc linearny tok opowieści. Dzięki temu mamy możliwość poznania sytuacji w sposób odmienny od klasycznego, powodującego bierność widzów, montażu równoległego. Ten zabieg pociąga za sobą liczne konsekwencje. Historia staje się dużo bardziej interesująca, ponieważ buduje się układankę we własnej głowie, co z kolei zmusza do większej koncentracji uwagi. „Obława” to film, na którym nie można przypadkowo pojawić się w kinie. Właściwie śledzić akcję można wyłącznie przy maksymalnym skupieniu.
Nie da się ukryć, że opowiadanie, w którym w protagoniście da się odnaleźć tyle negatywnych aspektów, jest nieszablonowe. Być może nieco na wyrost część krytyków twierdziła, że „Obława” odbrązawia wizerunek AK, lecz z pewnością w intrygujący sposób przedstawia to, o czym od dawna wiedzieliśmy – tamci żołnierze byli ludźmi i naturalnie, mieli swoje słabości. Dość ze sztampowym i wygodnym czarno-białym podziałem, upraszczającym postrzeganie świata do granic możliwości. „Kto w taki sposób patrzy na rzeczywistość?” zdaje się pytać Krzyształowicz. W celu przedstawienia tej myśli dokonuje się pewnych skrótów, jednak nie prowokują one poważniejszych zgrzytów w odbiorze. Zastanawia natomiast stopień, w jakim film drąży wątek wulgarności i seksualności, zupełnie nietypowo jak na dramat wojenny. Niewybredne przekleństwa są stałą cząstką sposobu wyrażania się partyzantów, a potrzeby seksualne i rozmowy o nich – jedynym urozmaiceniem szarej codzienności. Na tym polu łatwo nakreślić linię między obozowiczami a Kondolewiczem – niespełnionym w związku, niekochanym, sfrustrowanym seksualnie, a jednak – jak się wydaje – kochającym swoją żonę, która się nim brzydzi. Emocjonalny mikrokosmos, jaki stanowi to małżeństwo, jest jednym z najciekawszych elementów strukturalnych filmu. Mnóstwo tutaj przeciwieństw: on ją kocha, ona nie zaznaje tego uczucia. Sąsiad zaspokaja ją seksualnie, tymczasem mąż masturbuje się w łazience, patrząc na zdjęcie żony. Kondolewicz wyraża troskę o jej przyszłe losy i nie pozwala jej skrzywdzić, co z drugiej strony nie przeszkadza mu czynić jej poważnych wyrzutów podczas wspólnego posiłku.
Żona nie jest jedyną osobą, wobec której żywi ambiwalentne uczucia. Przelotna znajomość z „Pestką” jest najlepszym dowodem na to, że nie mamy do czynienia z klasycznym czarnym charakterem. Jest w stosunku do niej arogancki i oschły, to nie ulega wątpliwościom, ale zachowuje dziwne poszanowanie dla jej cielesności. Maciej Stuhr wypada wiarygodniej, przedstawiając drobne przejawy humanizmu swojej postaci niż w scenach jej łajdactwa, dlatego jego kreacja nie koncentruje na sobie uwagi. Ponieważ panie, czyli Sonia Bohosiewicz i Weronika Rosati, wypadają poprawnie, lecz w ich rolach brak fajerwerków, ciężar spoczywa na Dorocińskim, który bawi się swoją rolą z umiarem. Konsekwentnie kreuje wizerunek mężczyzny doświadczonego przez życie i z tego powodu cynicznego, inteligentnego, o głęboko zakorzenionym kodeksie moralnym. Strzały, których dokonuje w lesie, nie godzą w normy etyczne, ponieważ są całkowicie zgodne z przekonaniami postaci. „Wydra” nie okazuje litości ani polskim kolaborantom, ani Niemcom, nawet jeśli karą w tym przypadku nie jest śmierć.
Z dylematami bohaterów „Obławy” świetnie komponują się zarówno brak muzyki, jak i niezwykła plastyczność i przygaszona tonacja zdjęć. Poruszając się w świecie partyzantów, nie potrzebujemy ścieżki dźwiękowej. Głucha, dominująca cisza jest lepszym akompaniamentem zdarzeń, niż jakikolwiek utwór. Surowość warunków, stagnacja uczuć, miejscami ospały charakter czynności – dźwięk instrumentów odwracałby uwagę od stale przeplatanych związków przyczynowo-skutkowych.
Niestety na niekorzyść „Obławy” działa niepoprawne rozłożenie akcentów. Pewnym mniej istotnym faktom fabularnie nadano zbyt duże znaczenie, inne wątki nie zostały rozwinięte, a wszystko wskazywało na to, że mogą być ważne dla późniejszego przebiegu akcji. Brakuje wyrazistego epicentrum, ciężaru, na którym opiera się cały film. Najbliższa tej funkcji jest sylwetka kaprala „Wydry”, ale jego przeszłość i teraźniejszość nie wystarczają, by nadać obrazowi spójności, wytworzyć u widza wrażenie „emocjonalnej kulminacji”.
W obliczu takiego niedociągnięcia tym większym sukcesem wydaje się umiejętne zbilansowanie optymizmu i pesymizmu w filmie. Nadużyciem byłoby przyporządkowanie „Obławy” do kategorii „polskich filmów depresyjnych”. Trzeba zastanowić się nad wymową zakończenia, by w pełni zrozumieć, że ten film jest inny. Postępowanie „Wydry” jest pochwałą wartości – honoru i męstwa, między innymi. W tym miejscu narzuca się pytanie: czy wiara we własne ideały i gotowość do poświęceń w ich imieniu nie rzuca cienia nadziei w tym ponurym świecie?