Ona, on i jeszcze „ta druga”. Schemat utarty i eksploatowany na wszelkie możliwe sposoby. Pomylili się twórcy „Obsesji”, jeśli myśleli, że z tej cytryny da się jeszcze coś wycisnąć.
Ona – Sharon Charles (Beyoncé Knowles), on – jej kochający mąż, Derek Charles (Idris Elba) oraz ta druga, czyli Lisa Sheridan (Ali Larter), po trupach dążąca do celu. To trójka głównych bohaterów najnowszego filmu Steve'a Shilla. Wbrew pozorom, w tym klasycznym zestawieniu nie chodzi o klasyczny romans. To raczej romans z tych, które skończyły się zanim jeszcze miały okazję się zacząć. Tylko co wtedy, kiedy jedna ze stron nie potrafi pogodzić się z sytuacją? Wtedy zaczynają się kłopoty...
Rolę ponętnej psychopatki, owładniętej obsesją na punkcie swojego szefa, powierzono Ali Larter (szerszemu gronu znanej przede wszystkim z „Oszukać przeznaczenie” i serialowego hitu „Herosi”). W drugiej roli kobiecej obsadzono Beyoncé Knowles, która mimo kilku doświadczeń aktorskich („Różowa Pantera”, „Austin Powers i Złoty Członek”) znana i ceniona jest jednak bardziej jako piosenkarka. W filmie obie panie, wraz z Idrisem Elbą, stworzyły tercet aktorski na przyzwoitym poziomie, przy okazji dostarczając wrażeń estetycznych męskiej części widowni.
Jeśli o sam film chodzi, naprawdę nie trzeba długo szperać w pamięci żeby znaleźć kilka tytułów o fabule niebezpiecznie zbliżonej do „Obsesji”. Od chwili, kiedy na ekranie pojawia się urocza Ali Larter, dalszy bieg wydarzeń zdaje się być przewidywalny jak niedzielny rosół. I tak też się dzieje, gdyż reżyser i scenarzysta nie zaskakują nas i nie proponują nic nowego. Brak tu tempa, szybkich zwrotów akcji, niezbyt wiele doświadczamy też scen naprawdę trzymających w napięciu. Akcja posuwa się do przodu dosyć leniwie, a widz, bardziej ze spokojem niż dreszczykiem emocji, obserwuje głównego bohatera coraz silniej uwikłanego w toksyczną relację. Mimo to film ogląda się nawet nieźle. Do momentu, w którym twórcy (wreszcie!) postanowili dać upust stopniowo budowanemu napięciu. Scena, która stanowi punkt kulminacyjny, ostatecznie zresztą rozstrzygający o losach głównych bohaterów, rozgrywa się na płaszczyźnie czysto fizycznej. To kobiety, w ostatecznym rozrachunku, podczas zażartej i okraszonej krwią walki, zdecydują o losach całej trójki. Zdaje się, że to w tym właśnie momencie dramat miał przeistoczyć się w thriller. Tak się jednak nie dzieje, bo Ali Larter zwisająca z żyrandola i żałośnie merdająca nogami, zamiast wzbudzać niepokój, wydaje się najzwyczajniej pocieszna. Tak zresztą jak cała, lekko przydługa walka. Choć obie panie bardzo starały się, aby scena była wiarygodna i mrożąca krew w żyłach, to jednak efekt jest odrobinę komiczny i zdecydowanie niekorzystnie wpływa na ogólny odbiór filmu, i – podkreślmy - nie jest to bynajmniej kwestia tego, że finałowa walka rozgrywa się między przedstawicielkami płci pięknej, a nie mężczyznami, jak to zwykle bywa. Powodu upatrywałabym raczej w nadmiernym przejaskrawieniu owych scen.
No cóż, „Obsesja” jest przeciętnym filmem o przewidywalnie kiepskim zakończeniu. Nie zdziwiłabym się ani trochę, jeśli za jakiś czas zasiliłaby ramówkę środowych „Okruchów życia” w TVP1. Tym, którzy jednak nie chcą czekać do tego czasu, proponuję wyprawę do kina - polska premiera już we wrześniu.