Powołany do życia przez pisarza Zygmunta Miłoszewskiego prokurator Teodor Szacki jest ciekawą i niebanalną postacią. W książkach. Niestety nie ma zbyt wiele szczęścia do swoich ekranowych wcieleń, o czym mogliśmy przekonać się zarówno w nieszczęsnym „Uwikłaniu” (w którym został...kobietą), jak i wchodzącym lada moment do kin „Ziarnie prawdy”. Oczywiście wiadomo, że język filmowy, skrajnie upraszczając i skracając pisarskie wodolejstwo, zasadniczo różni się od tego literackiego, trzeba jednak uważać, żeby przycinając to i owo, nie posunąć się o krok za daleko i nie zostać z bezkształtną wydmuszką – niby nadal ładną i kolorową, ale w środku podejrzanie pustą.
Film „Ziarno prawdy” w założeniu miał być mrocznym, bezkompromisowym kryminałem, mocno osadzonym w polskiej rzeczywistości, z zapadającym w pamięć głównym bohaterem oraz wielowątkową fabułą. Mogłoby się wydawać, że jeśli ramię w ramię stanie reżyser fantastycznego „Rewersu” – Borys Lankosz oraz autor bestsellera Zygmunt Miłoszewski, to efekt będzie powalający. A jest niestety bardzo średni...
Jako wielbicielka trylogii o białowłosym prokuratorze (za którą - warto dodać - Zygmunt Miłoszewski otrzymał właśnie Paszport Polityki w kategorii Literatura), pierwsze zastrzeżenie mam do filmowej wersji głównego bohatera (i wbrew pozorom nie chodzi tu o brak najbardziej charakterystycznej dla niego cechy fizycznej, czyli wspomnianych białych włosów). Otóż jak zauważyłam na początku, Szacki jest złożoną postacią, która często zachowuje się jak skończony mizogin, egocentryk i cham, działający i ubrany „pod linijkę”, ma jednak swoje zasady i staroświecką nieustępliwość, dzięki którym pozwala się lubić i przypomina trochę westernowego szeryfa. Niestety przeniesiony na duży ekran, traci niemal cały swój urok i w miejsce nieustępliwego samotnego rewolwerowca otrzymujemy aroganckiego buca o (notabene przyjemnych dla oka) ciele i twarzy Roberta Więckiewicza.
Ponadto w ekranizacji powieści zabrakło prawie wszystkich niuansów, które sprawiały, że opowiadana historia trzymała w napięciu i zyskiwała dodatkową głębię – w filmie nie mamy pojęcia o tym, jak i dlaczego warszawski prokurator znalazł się na prowincji, poza tym naprawdę niełatwo jest wykrzesać z siebie jakąkolwiek większą sympatię dla kogoś, kto praktycznie przez cały film pokazuje nam się wyłącznie z jednej, niezbyt przyjemnej strony. Owszem, sceny, w których widzimy zderzenie małomiasteczkowych obyczajów (wszyscy są ze sobą po imieniu, szefowa „Misia” częstuje domowym ciastem i strofuje swoich podwładnych jak niesforne dzieci) ze sztywną „warszawskością” Szackiego są zabawne, ale mimo to nie mogłam przez cały film pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia, że zarówno bohater, jak i twórcy traktują mieszkańców z pogardliwą wyższością. Szacki snuje się po Sandomierzu niczym udzielny książę, a jedyną naprawdę ciekawą interakcją personalną staje się jego rozmowa z żydowskim rabinem (który de facto zostaje pokazany jako jedyna dorównująca mu pod względem intelektualnym osoba).
Z drugiej strony trzeba przyznać, że na tle przewijających się przez ekran postaci drugoplanowych, Szacki i tak ma głębię Rowu Mariańskiego. Cała reszta jest bowiem płaska niczym powieszone na ścianie zdjęcia – błyszcząca powierzchnia i nic pod spodem. Mamy więc prowincjonalną laleczkę, która teoretycznie jest najlepszą partią w mieście, ale patrząc na jej godną piętnastolatki egzaltację strach pomyśleć, jak w takim razie wygląda reszta miasteczka; śmiało konkuruje z nią rudowłosa partnerka Szackiego, która właściwie poza tym, że się obraża i biegnie do przełożonej na skargę niczym dziecko w przedszkolu, niewiele wnosi do fabuły (w książce widać było dokładnie zarówno przemianę, jaka zaszła w tej irytującej „piczce-zasadniczce” (używając oryginalnego określenia autora książki), jak i ewolucję wzajemnych relacji jej i Szackiego, w filmie została wyłącznie irytującą nieprofesjonalistką). Przez chwilę mogło się wydawać, że te niedociągnięcia uda się wyrównać którejś z męskich postaci – do wyboru był zarówno mąż pierwszej ofiary, lokalny biznesmen-patriota, czy współpracujący z prokuratorem stary policjant. Czegoś jednak ponownie zabrakło i zarówno Krzysztofowi Pieczyńskiemu, jak i Andrzejowi Zielińskiemu, czy Jerzemu Treli nie udało się zbudować wiarygodnych i pełnowymiarowych charakterów.
Niewiele lepiej jest z warstwą fabularną. Szkoda jej, tym bardziej że początek jest całkiem obiecujący – akcja osadzona jest w Sandomierzu, przepięknym mieście z nieco mniej piękną i problematyczną (bo bardzo niepoprawną politycznie) historią. Tajemnicze morderstwo jednej z najbardziej kochanych mieszkanek wstrząsa wszystkimi, a kiedy okazuje się, że to dopiero początek, towarzyszące temu poszlaki, z każdym krokiem coraz mocniej sugerują krwawy żydowski rytuał. Wszystko to sprawia, że opowiadana treść miała spory potencjał, który pomimo nastrojowych, tajemniczo-mrocznych zdjęć autorstwa Łukasza Bielana nie został właściwie wykorzystany. Odważny i niestety niezmiennie aktualny temat polsko-żydowskich stosunków oraz historia, która zatacza koło i nieoczekiwanie wraca po 60. latach, wyciągając na światło dzienne wszystkie, wydawałoby się dawno zapomniane krzywdy i głęboko skrywane pretensje, to największa siła tej opowieści. I właśnie te fragmenty, będące bezkompromisowym komentarzem do drażliwego tematu antysemityzmu, są najciekawszym elementem filmu – zderzenie absurdalności „prawdziwego” patriotyzmu z bezstronną nieustępliwością Szackiego, który nieoczekiwanie dla siebie zostaje „głosem narodu”, sprawiają, że zaczyna się robić „i śmieszno i straszno”, ale zaskakująco prawdziwie. W dodatku zarówno Miłoszewskiemu, jak i Lankoszowi udało się zachować równowagę i bezstronność w przedstawianiu niewygodnych dla wielu osób wydarzeń z przeszłości, co biorąc pod uwagę delikatność tematu, jest sporym osiągnięciem – z jednej strony mamy bowiem antysemickie zabobony i mroczne wspomnienie powojennych pogromów, z drugiej otwartą dyskusję na temat Żydów współpracujących z UB (tu chapeau bas za sprytny zabieg przedstawienia tej niewygodnej karty historycznej przez rabina, z miejsca bowiem wytrącił on potencjalnym adwersarzom argument o antysemityzmie i antyżydowskiej nagonce).
Powiem tak – gdybym miała oceniać ten film wyłącznie w kategorii „polskich kryminałów”, pewnie byłabym łagodniejsza. Jeśli jednak nie chcemy na zawsze zagrzebać się w polskim filmowym grajdołku i mamy równać do poziomu światowego, to obawiam się, że obwoływanie „Ziarna prawdy” „wybitnym kryminałem” jest mocno na wyrost. Myślę jednak, że zarówno temat, jak i rola Roberta Więckiewicza są na tyle ciekawe, że mimo wszystko warto wesprzeć polską kinematografię, wybierając się na seans. Pod warunkiem, że potem (lub przedtem) przeczytamy książkę.