Indiany Jonesa przedstawiać nie trzeba – to postać, która stała się niejako synonimem kina przygodowego. Powstała w latach 80. ubiegłego stulecia trylogia od dawna uważana jest za klasykę i niedościgniony wzór dla twórców filmów przygodowych, takich jak „Tomb Raider” czy „Sahara”. A skoro w ostatnich latach na kinowe ekrany powrócili „wielcy nieobecni”: Balboa, Rambo, McClane, to w roku 2008 powraca Jones!
Indy wpada w kolejne tarapaty. Tym razem jednak uwzięli się na niego nie obywatele faszystowskich Niemiec, a socjalistycznej Rosji. Trwa bowiem Zimna Wojna i zarówno Stany Zjednoczone jak i Rosja dążą do zaznaczenia swojej dominującej pozycji nad resztą świata. Kluczem do tego ma być wiedza – najpotężniejsza broń znajdująca się w rękach ludzkości. Posiąść ją chce radziecka agentka, Irina Spalko (Cate Blanchett), jednak do tego celu potrzebuje tajemniczej kryształowej czaszki. A tę odnaleźć może tylko doktor Jones.
Na czwartą część przygód najsłynniejszego archeologa świata fani czekali 19 lat. W kinie to cała epoka – zmieniła się technika, co z kolei poniekąd pociągnęło za sobą zmianę wymagań widzów. Kino rozrywkowe ma być szybkie, kolorowe i efektowne, ponieważ ma dostarczać przede wszystkim dobrej zabawy. W przypadku „Indiany Jonesa” twórcy mieli jednak na uwadze zachowanie konwencji trylogii. W dużej mierze im się to udało, ale niestety nie w całości. W niektórych fragmentach wyraźnie widoczny jest znak obecnych kinowych czasów i gustów masowej widowni. Mam tu na myśli zwłaszcza pościg w dżungli, który – mimo że zaczyna się całkiem obiecująco – ostatecznie jest wręcz karykaturalny. Walka na szpady na pędzących autach, skoki po lianach à la Tarzan, lądowanie amfibią na drzewie, w końcu spływ po ogromnych wodospadach – dla mnie, fana serii, było to po prostu niestrawne. Podobnie zresztą jak sam finał i rozwiązanie zagadki kryształowej czaszki. W moim odczuciu bardziej przypominało to „Tomb Raidera” niż „Indianę Jonesa”.
Na szczęście powyższe zarzuty są jedynymi, jakie mam pod adresem „Królestwa Kryształowej Czaszki”. Całościowo to stary, dobry „Indiana Jones”, którego uwielbiają miliony. W filmie jest masa charakterystycznego dla serii humoru, efektownych pościgów, dobrze znanej muzyki (John Williams) i dynamicznych zdjęć (Janusz Kamiński). Jest bat i kapelusz. Jest trio Harrison Ford, Steven Spielberg, George Lucas. Jest Indiana Jones!
Przyznam, że z obawą wybierałem się do kina na ten film. W głowie rodziły się wątpliwości: czy twórcy nie zszargają dobrego imienia serii i nie wyjdzie komercyjny gniot, na którym bawić się będą głównie najmłodsi widzowie. Po seansie okazało się, że obawy te były niepotrzebne, ponieważ „Królestwo Kryształowej Czaszki” jest dobrym filmem przygodowym, przy którym miło spędza się czas. Akcja pędzi z dużą szybkością nie pozwalając na chwilę nudy i naprawdę nieistotne w tym wszystkim jest to, że Indy cało wychodzi z nieprawdopodobnych wręcz opresji. Na tym przecież ten film polega. I choć uważam, że czwarta część jest najsłabsza z całej serii, to jednak dla fanów archeologa oraz zwolenników kina przygodowego jest to pozycja obowiązkowa.