Na przełomie lat 80. i 90. XX wieku Luc Besson był spostrzegany przez filmowy świat jako twórca mainstreamowej awangardy („Subway”, Wielki Błękit”). Z biegiem czasu francuski reżyser zamienił to, co awangardowe na to, co kultowe. W ten sposób powstały dwa obrazy: „Nikita” i „Leon Zawodowiec”. Ten drugi zapewnił mu kinowy szczyt, z którego Besson szybko zszedł na własne życzenie. Nie można oprzeć się wrażeniu, że po dwudziestu latach francuski twórca odcina już tylko kupony od swoich dawnych sukcesów, promując swoim nazwiskiem produkcje, co tu dużo mówić, dalekie od przyzwoitego kina, nie mówiąc już o dobrym kinie. Jedynym przysłowiowym światełkiem w tunelu jest trylogia „Artur i Minimki”, która pozwala Bessonowi na niezłym poziome nie dać o sobie zapomnieć.
W okresie przedświątecznym na ekrany polskich kin wchodzi ostania cześć trylogii: „Artur i Minimki 3. Dwa światy”. Tym razem Artur uwięziony przez Maltazara w krainie Mimimków, musi odnaleźć sposób, aby wrócić do swoich naturalnych rozmiarów i stawić czoła swojemu antagoniście, który planuje zawładnąć Ziemią.
Luc Besson to twórca, który wpisuje się w meliesowską wizję kina, opartego na wyobraźni i kreacji twórcy. Dlatego też „Artur i Minimki 3. Dwa światy” to widowisko pełne akcji i przygody, feerii wybuchów, pościgów oraz humoru. Besson puszcza wodze wyobraźni. Świetnie radzi sobie ze stopniowaniem tempa akcji, nie dając wytchnienia ani dzieciom, ani rodzicom. Fabuła potraktowana została jedynie jako spoiwo dla tych wszystkich pirotechniczno-komputerowych trików i sztuczek. Ale jak w każdej szanującej się bajce jest walka dobra i zła, i jak w każdej szanującej się bajce od czasów „Wall-e'ego” wzmianka, że powinniśmy szanować naszą Matkę–Ziemię i każde stworzonko, które po niej stąpa. Na szczęście nie ma tutaj tonu dydaktyczno-moralizatorskiego jak miało to miejsce przykładowo w „Żółwiku Sammym w 50 lat dookoła świata ”. Animacja, jeśli chodzi o stronę wizualną, jak na bajkę niehollywoodzką, stoi na dobrym poziomie. Buzie Minimków są słodkie, ale mają w sobie "elfowo-skrzatową" zaczepność, wygląd Maltazara i Derkosa jednocześnie bawi i straszy nasze pociechy, a wybuchy, pszczoły oraz moskity są bardzo efektowne. No i jest godne uwagi nawiązanie do „Gwiezdnych wojen”.
Ostatnią część trylogii „Artura i Minimków” ogląda się całkiem nieźle, choć trzeba przyznać, że bez fajerwerków. W tym właśnie tkwi problem w ostatnich filmach Bessona, za dużo fajerwerków na ekranie, za mało w sercach widzów.