Gdy kilka dni temu obejrzałem
„Skrzydlate świnie” nasunęła mi się myśl, że film ten trafił do kin o pół roku
za wcześnie. W trwającej właśnie rządowo-medialnej nagonce na polskie
środowisko kibicowskie, temat poruszony przez Annę Kazejak byłby lepszym
wabikiem dla przeciętnego widza, co z kolei przełożyłoby się na pokaźniejszy
wynik finansowy produkcji. Inna sprawa, czy „Skrzydlate świnie” na niego zasługują,
bowiem filmem są zaledwie przeciętnym.
Dla grupy przyjaciół z Grodziska
Wielkopolskiego piłka nożna jest całym życiem. Za swój ukochany klub – Czarnych
Grodzisk – bez wahania skoczyliby w ogień. Gdy pewnego dnia ich przywódca,
Oskar (odpowiedzialny na meczach za prowadzenie dopingu), przyjmuje propozycję
pracy u rywala zza miedzy, wśród kibiców dochodzi do rozłamu. Zdradzający
własne ideały Oskar będzie musiał zmierzyć się nie tylko z bratem i dawnymi
przyjaciółmi, ale przede wszystkim ze swoim sumieniem i rolą ojca, do której
zupełnie nie dojrzał.
Tematyka sportowa jest niezwykle
rzadko podejmowana przez polskich filmowców. W mojej pamięci zapisały się
jedynie dwa fabularne tytuły – kultowy „Piłkarski poker” oraz „Boisko
bezdomnych”. Dołączające teraz do nich „Skrzydlate świnie” w największym
uproszczeniu można scharakteryzować jako film o kibicach, z czym jednak nie
zgadza się reżyserka. W jej opinii należy bowiem na ów obraz spojrzeć z
szerszej perspektywy, a wówczas dostrzeże się w nim uniwersalne kwestie
przyjaźni, honoru, trudnych wyborów czy dojrzałości życiowej. Wszystko to nakreślone
jest wszak na tle mikrospołeczności futbolowych fanatyków, a stanowisko Anny
Kazejak zaskakuje mnie tym bardziej, jeśli zważy się na fakt, na kim skupiał
się zwiastun „Skrzydlatych świń” (kibice) oraz gdzie m.in. obraz był promowany
(stadiony piłkarskie). Koncentrując się jednak na samym filmie, wypada zgodzić
się z panią reżyser, że takiej propozycji w polskim kinie dotąd nie było
(oczywiście biorąc pod uwagę produkcje typowo komercyjne). Dla zwykłego
zjadacza chleba tłum na stadionie zlewa się w jedną masę, zaś w filmie Kazejak
już na samym początku wyjaśnione jest, jakie rodzaje kibiców znajdują się na
trybunach, czyli pikniki (sektor rodzinny, cisza i spokój), ultrasi (zasiadają
w tzw. „młynie”, przygotowują oprawy meczowe, prowadzą fanatyczny doping) oraz
hoolsi (odpowiedzialni za zadymy). Bohaterowie „Skrzydlatych świń” należą do
drugiej z wymienionych grup, choć zachowania typowo chuligańskie także nie są
im obce. Anna Kazejak pokazuje ich podczas „akcji” oraz w życiu prywatnym, w
którym – w przeciwieństwie do stadionowych trybun – są jednostkami zagubionymi,
nieporadnymi, by nie rzec przegranymi. Ta socjologiczna obserwacja nie jest
jednak oderwana od świata futbolu, który „duchem” obecny jest w zasadzie od
początku do końca filmu. Dlatego tym bardziej dziwią mnie słowa reżyserki,
jakoby jej obraz nie był skierowany do kibiców. Do kogo zatem? Na pewno nie do
miłośników komedii, gdyż humoru w „Skrzydlatych świniach” nie ma wiele. Także
nie do wielbicieli dramatów, ponieważ przypięcie niniejszej produkcji takiej
łatki byłoby kpiną z całego gatunku. Moim zdaniem jest to właśnie film dla
fanów piłki nożnej, choć raczej pikników niż ultrasów, o hoolsach nie
wspominając. Kazejak przedstawia środowisko kibicowskie w sposób zbyt
uproszczony, po łebkach, naginając realia do potrzeb swojego „politycznie
poprawnego” dzieł(k)a. Widoczne są braki w jej wiedzy na poruszany temat, można
wręcz odnieść wrażenie, że reżyserka (i zarazem współautorka scenariusza) coś
gdzieś zasłyszała, coś także poczytała i na tej tylko podstawie zdecydowała się
stworzyć film. Choć uchybienia te mogą mieć zgoła inne uzasadnienie, jeśli
wziąć pod uwagę fakt, kto jest dystrybutorem „Skrzydlatych świń”, a zarazem
którego klubu piłkarskiego jest to właściciel, oraz przeciwko komu przez
kilkanaście miesięcy toczył swoistą krucjatę… Być może jest to tylko przypadek,
choć łącząc ze sobą te fakty, dość cukierkowy obraz kiboli w filmie Anny
Kazejak ani trochę mnie nie zdziwił.
Podczas kampanii reklamowej bodaj
największe wątpliwości budziło obsadzenie w głównej roli Pawła Małaszyńskiego.
Piotr z „Magdy M.” jako przywódca kiboli? Osobiście cieszę się z takiego
właśnie wyboru, bowiem doceniam wysiłki aktora, który już od dłuższego czasu
próbuje opuścić szufladkę, w jakiej się znalazł. Moim zdaniem wizerunek
Małaszyńskiego stworzony przez media jest dla niego krzywdzący, ponieważ lider
rockowej kapeli Cochise nie jest znowuż takim słodkim chłopcem, za jakiego
uchodzi. A to, że grać potrafi przyzwoicie, pokazał w „Skrzydlatych świniach”,
przez co życzę mu – zachowując odpowiednie proporcje – drogi, jaką przeszedł
np. Leonardo DiCaprio.
Kontynuując wątek aktorski wypada
wspomnieć o Piotrze Roguckim, szerzej znanego z popularnego zespołu Coma. W
jego przypadku była to transakcja wzajemna – artysta obsadzony został w jednej
z głównych ról, a ścieżka dźwiękowa wzbogacona została utworami Comy (moim
zdaniem niepotrzebnie, bowiem znacznie ciekawiej prezentuje się ilustracyjna
muzyka autorstwa Łukasza Targosza). Rogucki-aktor spisuje się jak najbardziej
poprawnie, wszak to absolwent łódzkiej filmówki. Do tego jego aparycja idealnie
pasuje do postaci, którą kreował.
Na koniec wzmianka o epizodycznej
roli Andrzeja Grabowskiego. Według mnie to najjaśniejszy i najprawdziwszy punkt
całego filmu, idealnie oddający specyfikę polskich stadionów.
Jakim obrazem są zatem „Skrzydlate
świnie”? Jako fan piłki nożnej i aktywny kibic znalazłem w produkcji Anny
Kazejak trochę dla siebie, dzięki czemu oglądało mi się ją w miarę dobrze. Przyznam
jednak, że nastawiony byłem właśnie na kino rozrywkowe, które temat kibiców
podejmie dość luźno, pobieżnie, zachowując pozory. Film wielkich emocji nie
dostarczył, do czego przyczyniły się opisane wyżej zarzuty, jak i słabe
zakończenie, w którym po zbyt krótkim punkcie kulminacyjnym następuje nagły i
infantylny finał. Obejrzeć można, tak jak i sobie darować – w obu przypadkach
niewiele jest do stracenia.