Godzilla (chociaż japońska wymowa brzmi o wiele ładniej dla ucha: Gojira) jest obecny w świecie kina chyba najdłużej z jakichkolwiek innych potworów. Od kilkudziesięciu lat toczy walki, które na trwałe wpisały go do kanonu gatunku sci-fi. Mnogość przeciwników, z którymi przyszło mu stanąć w szranki i wyjść z nich jako zwycięzca, budzą na przemian podziw i strach przed jego potęgą. Niepokonanego potwora próbowano już ponownie ożywić dla świata kina szesnaście lat temu. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że próby tej podjęli się amerykanie. Chociaż film ów trafił do ogólnej świadomości osób nie obytych z Królem, to odbił się od wiernych fanów oryginalnej serii filmów, do których sam należę. Nie trudne było do przewidzenia, że najnowsza „Godzilla” spróbuje pogodzić zwaśnione strony poprzedniej wersji z tymi, którzy stoją murem za klasykami. W mojej ocenie wyszło to naprawdę bardzo dobrze.
Godzilla, a raczej Gojira, co oznacza po japońsku „król potworów”, według oryginalnej serii filmów, powstał na skutek prób jądrowych na Pacyfiku. Promieniowanie powstałe w wyniku prób atomowych, przeprowadzanych przez USA, doprowadziło do narodzin najpotężniejszego znanego ludzkości potwora. W najnowszej produkcji postanowiono zmienić ten wątek, chcąc odświeżyć całą historię. Próby jądrowe okazują się być tylko przykrywką dla prowadzonej, na szeroką skalę, walki z Godzillą. Popularne w naszych czasach teorie spiskowe, pozwoliły w łatwy sposób zaakceptować nowy koncept filmu. Godzilla i bez tego musiała się przebudzić z letargu, za sprawą, nie inaczej, działalności ludzi. Zanim na ekranie pojawia się tytułowy bohater, dowiadujemy się o istnieniu jeszcze jednego Kaiju (ogromny potwór po japońsku), z nazwą tą widzowie zapoznali się za sprawa filmu „Pacific Rim”. Drzemał on przez piętnaście lat żywiąc się radioaktywnymi pierwiastkami ze zniszczonej w tajemniczych okolicznościach elektrowni atomowej. W końcu przychodzi dzień, kiedy najedzony do syta, budzi się do życia. W tym samym momencie zaczyna się podróż do dawnych produkcji o Godzilli.
„Człowiek w swojej arogancji, myśli że panuje nad naturą, nie biorąc pod uwagę że jest zupełnie odwrotnie”. Twórcy „Godzilli” postawili w tym zdaniu punkt odniesienia dla całej produkcji. Bohaterowie filmu są tylko niemym obserwatorem całej historii. Nie potrafią wpłynąć na bieg zdarzeń, choćby nie wiem jak tego chcieli. Bardzo dobrze wpasowuje się to do starych filmów o Godzilli. Przedstawienie wizualnie Godzilli jest bardzo miłym zaskoczeniem. Nie jest, jak w wersji sprzed szesnastu lat, wyrośniętym dinozaurem, ale niemal identyczna kopią swoich wcieleń z czasów, kiedy produkcją zajmowali się Japończycy. Gumowy kostium w jakim biegał statysta, jest tak podobny, że gdyby nie efekty specjalne mógłbym mieć wątpliwości jak jest naprawdę. Nie poprzestano tylko na tym, w nawiązywaniu do oryginału. Główny bohater, Ford Brody grany przez Aaron'a Taylor-Johnson'a nawiązuje z Godzillą nić porozumienia, nikłego, ale obecnego. Z początku daje się ponieść emocjom i widzi w Królu tylko pasożyta, jego podejście zmienia się jednak wraz z walką, jaką oboje muszą stoczyć. Postać Forda zdaje się być przekonana o celu walki, jednak sama jej realizacja bardzo kuleje. W „Godzilli” nie ma żadnego głównego bohatera, który w sposób jasny i oczywisty wykazałby chociaż odrobinę heroizmu. Dziwi to bardzo, szczególnie, że film powstał w Hollywood. Ford wielokrotnie nie unika śmierci dzięki nabytym jako żołnierz umiejętnościom, ale przez zwykłe szczęście. Pozostawia to dużą lukę w filmie, który zamiast stwarzając wyrazistego wojownika na wzór chociażby Johna Mclain'a ze „Szklanej Pułapki”, obiega temat zajmując się zbyt wieloma osobami na raz. Bohaterowie są owładnięci jedynie dążeniem do przeżycia kolejnych minut za wszelką cenę, niezdolni do czegoś więcej niż zaspokojeniem potrzeby bezpieczeństwa. Żaden z bohaterów nie przykuł mojej uwagi, z żadnym nie byłem w stanie się utożsamić. Wszyscy jakby przeciekali przez palce, nie zostawiając po sobie wyraźnego śladu. Bryan Cranston, który jako jedyny miał potencjał, by swoją grą stać się wyrazistym bohaterem filmu, zostaje odsunięty na drugi plan o wiele za wcześnie. Elizabeth Olsen nie pokazała nic ciekawego, równie dobrze mogła ją zagrać jakakolwiek inna aktorka. Ken Watanabe, starał się jak mógł stworzyć postać naukowca-filozofa, niestety z mizernym skutkiem. Za mało w nim było człowieka, za dużo sztuczności aktora starającego się odegrać sceny „tak jak trzeba”.
„Godzilla” jest filmem, który pozostawia dwojakie odczucia. Z jednej strony jest to wyśmienite kino nawiązujące do starych wersji o walkach Godzilli, z drugiej nie ma w nim żadnego aktora, który wykazałby chociaż namiastką indywidualności w swoim działaniu. Boję się tego, że przez mizerne poprowadzenie fabuły „ludzkiej” Król Kaiju nie tyle, że zostanie zapomniany, co znów będzie musiał zapaść w kilkunastoletni sen.