Kuba... spowita dymem z cygar, o lepkim zapachu rumu, przepełniona charakterystycznymi rytmami, które poruszają karmelowe, spocone ciała. Tak, tak, to wszystko stanowi pocztówkowy obraz tego kraju, który bardzo zgrabnie został przedstawiony w etiudach filmowych składających się na cały tydzień spędzony w stolicy Kuby – Hawanie.
„7 dni w Hawanie” to właściwie kilka historii na ten sam temat, zmieniają się tylko punkty widzenia. Raz jest to młody amerykański turysta szukający atrakcji w nocnych spelunkach, raz szanowany reżyser topiący problemy w rumie i muzyce, dziennikarz, czy wreszcie sami Kubańczycy różnej maści i rodzaju, od młodej piosenkarki z szansą na lepsze życie, po zdewociałą kobietę, która rękami sąsiadów buduje ołtarz-fontannę dla Najświętszej Panienki. Innością wdziera się w filmową mozaikę czwartkowy „Rytuał”, ze swoją duszną i lekko mroczną atmosferą. Tak czy siak, całość stanowi ładny, pocztówkowy obraz Hawany, bardziej wykreowany na turystyczny folder, lekko poprzetykany odniesieniami do sytuacji życiowo-politycznej mieszkańców.
„7 dni w Hawanie” to przede wszystkim muzyczno-wizualny majstersztyk. Pod tym względem wszystko ze sobą współgra, ba, tętni wręcz życie oddając emocje bohaterów i podkreślając wizerunek miasta. Tu zdaje się być prawdą, że muzyka jest zwierciadłem duszy… pozwala nie tylko na zabawę, nie tylko na ukojenie, ale pozwala przetrwać i nawet w niezwykłych okolicznościach budować mosty między ludźmi. Czasami to dzięki niej miejsca nabierają życia, to ona buduje atmosferę (Rytuał, czy historia Cecylii) i stanowi równie obszerną część obrazu, co ta wypełniona dialogami.
Warto tu też wspomnieć o zdjęciach, statycznym prowadzeniu kamery, które świetnie prezentuje obraz Hawany… Lekko przydymiony, spalony słońcem, wyblakły… niczym ze starej pocztówki. Jednak czasem miasto ożywa, a wraz z nim ożywa i obraz, staje się wręcz teledyskowy, ukazując spocone ciała podrygujące rytmicznie w takt latynoskiej muzyki… Wszystko to tworzy ciekawy misz-masz ukazujący różne oblicza stolicy Kuby.
Jednak to, co przede wszystkim wzbudziło moją sympatię było iście PRL-owskie podejście do sytuacji w kraju. Każdy orze jak może, lekarka dorabia pieczeniem ciast, a inżynier jeździ na taryfie. Ot co! Wszechobecne kombinatorstwo, drobne kradzieże nawet pod łagodnym okiem Najświętszej Panienki. Do tego zamiast wina, kobiet i śpiewu, mamy do czynienia z rumem, dymem cygar i muzyką. Ale idea odnalezienia się w komunistycznej rzeczywistości zdaje się być taka sama. Od razu przed oczyma stanęły mi dzieła Barei traktujące o codzienności Polaków na przełomie lat 70. i 80. Uśmiech pełen nostalgii niemalże bezwiednie wypływa na usta i nie da się tego powstrzymać. Obawiam się tylko, że obywatele nigdy nie bytujący w którymkolwiek z baraków obozu państw socjalistycznych mogą tego puszczonego oka nie zrozumieć…
I tak, „7 dni w Hawanie” to według mnie przede wszystkim turystyczny folder… urocza, lekko wyblakła pocztówka poprzetykana lekko szarą codziennością, z którą rodzimi mieszkańcy radzą sobie tak, jak potrafią najlepiej. Każda historia w swoisty sposób zabiera widza na leniwy spacer ulicami miasta… z cygarem w zębach i szklaneczką rumu w dłoni.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Kino Świat - dystrybutorem filmu na DVD.