„Kochankowie z Księżyca”, najnowszy obraz wyreżyserowany przez Teksańczyka Wesa Andersona miał swoją premierę nie gdzie indziej, jak w Cannes. Przypadł mu zaszczyt otwarcia tegoż kinowego święta. Choć prawdziwsze byłoby stwierdzenie, że to właśnie 65. Festiwal w Cannes miał honor wyświetlić właśnie film Andersona, jako pierwszy. Dlaczego? Odpowiedź jest banalnie prosta. „Moonrise Kingdom” jest jednym z najlepszych filmów 2012 roku. A pozwalając sobie na jeszcze bardziej subiektywną opinie, całkiem możliwe, że najlepszym obrazem mijającego roku.
„Kochankowie z Księżyca” to historia miłości, która musi przezwyciężyć wiele perturbacji. Sam (Jared Gilman) i Suzy (Kara Hayward) zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia. Czują pomiędzy sobą niezwykłą więź. On jest sierotą, harcerzem w śmiesznej czapce z szopa, nie ma przyjaciół, nikt nie darzy go sympatią. Ona jest śliczną nastolatką, lubującą się w zbyt mocnym makijażu, kocha literaturę fantasy, marzy by być sierotą i nie potrafi kontrolować emocji, zbyt łatwo wpada w szał i ma ataki agresji. By być razem, układają plan ucieczki. Ich śladem podąży rodzina dziewczyny, pewien policjant, opieka społeczna, harcmistrz i cały harcerski zastęp. Sam i Suzy są jeszcze dziećmi, dopiero co zaczynają dorastać, ich uczucie jest niewinne, słodkie, ale też jednocześnie bardzo silne. Anderson połączył historię Romea i Julii z balladą o Bonnie i Clydzie. Okraszył to wszystko swoim wyjątkowym poczuciem humoru. Wyszło coś niezwykłego, wprost magicznego. Rzadko w kinie w tak oryginalny sposób opowiada się o miłości. Niewinnie, szczerze, ale też absurdalnie i z wyjątkowo wytrawnym humorem (fantastyczna scena ślubu czy prezentacja rzeczy zabranych przez dwójkę głównych bohaterów podczas ucieczki to tylko nieliczne tego przykłady).
Anderson bezsprzecznie w każdym filmie odciska piętno swojego nietuzinkowego stylu, podobnie rzecz ma się w „Moonrise Kingdom”. Jest ironicznie, pastiszowo, surrealistycznie. Oglądając najnowsze dzieło twórcy „Genialnego klanu” widz nie obcuje jedynie z materią filmową. Kadrowanie, ustawienie i jazdy kamery, zbliżenia twarzy sprawiają, że mamy wrażenie uczestniczenia w sztuce teatralnej. Mamy nawet, jak przystało na dobrze napisaną grecką tragedię, chór w postaci jednoosobowego rybaka w czerwonym sweterku, którego wystąpienia zwiastują zbliżający się dramat. Anderson nie boi się przeestetyzowania obrazu. Dobrze radzi sobie z kiczem i sztucznością nadając im pierwiastek melancholii i prawdziwych uczuć. Znakomicie kadruje poszczególne sceny, zwracając pieczołowicie uwagę na drugi plan, jakże ważny w jego filmach. Cała przestrzeń w domu Bishopów została skomponowana w charakterze domu dla lalek. Anderson całkowicie odrzuca parametry rządzące stylem kina zerowego. Nie stara się odzwierciedlić rzeczywistości. On kreuje sztukę. A sztuka jest kreacją rzeczywistości. Przeinterpretowaną, nierzadko nienaturalną. Doskonale z tym wszystkim komponuje się pierwszorzędnie wyselekcjonowana muzyka symfoniczna. Ale to tylko połowa sukcesu tego filmu, na drugą zapracowała obsada aktorska.
Wes Anderson bez problemu werbuje do swych filmów gwiazdorskie nazwiska. Dzięki temu w „Moonrise Kingdom” możemy podziwiać Billa Murraya, Tilde Swinton, Jasona Schwartzmana, Bruce’a Willisa i Edwarda Nortona. Są rewelacyjnie obsadzeni i poprowadzeni. Bez genialnego Murraya i przezabawnego Schwartzmana wręcz nie można wyobrazić sobie żadnego z filmów Andersona. Willis jako policjant ciamajda posiłkujący się harcerzami w poszukiwaniu zaginionych to wyjątkowo udana autoironia na twardzieli, których przywykł grać. Norton w krótkich spodenkach koloru khaki nagrywający swój audiopamiętnik jest przekomiczny i wzruszający jednocześnie. No i Tilda Swinton jako symbol biurokracji. Pozbawiona serca i ludzkich uczuć w roli przedstawicielki opieki społecznej potwierdza tylko swoją wielkość. Jednakże te wielkie nazwiska są tylko tłem. Oczywiście bardzo istotnym, ale jednak tylko tłem. Nie wiem jak Andersonowi udało się wyłonić z milionów dzieci pragnących zrobić hollywoodzką karierę Jareda Gilmana i Kare Hayward. Ale czapki z głów za ten wyczyn, ponieważ ta dwójka młodych aktorów kradnie cały film. Jared Gilman czaruje widza swoją niewinnością, bystrością, pewnością siebie i brązowymi, smutnymi oczami. Suzy w interpretacji Kary Hayward jest jak dzikie zwierze, cały czas przestraszona, potrafiąca zadać śmiertelny cios w momencie zagrożenia. Jej spojrzenie jest dzikie, wręcz szalone. Razem tworzą fantastyczny duet. Scena ich pierwszego pocałunku powinna wejść do kanonu kina, a dialogi pomiędzy nimi są poruszające, zabawne i smakowite. Będę z zapartym tchem śledzić ich dalsze losy w trudnym dla młodych gwiazd filmowym świecie.
Podsumowując. „Kochankowie z Księżyca” to najciekawsza propozycja filmowa ostatnich miesięcy. Jedna prosta historia miłosna, dużo absurdalnego poczucia humoru, duże nakłady sztuczności, mnóstwo serca i pomysłowości to naprawdę niezawodny przepis na smaczne kino. Palce lizać. Polecam po stokroć.