Oto przykład filmu skazanego na sukces kasowy: uznany reżyser, doborowa obsada, świetny kompozytor, ciekawy scenariusz oparty na bestsellerowej powieści. I rzeczywiście, pod względem komercyjnym „Kod da Vinci” uzyskał bardzo dobry wynik – ponad $750 mln przychodu przy budżecie $125 mln. Co jednak z sukcesem artystycznym? Na tym polu film Rona Howarda poniósł porażkę na całej linii.
W Luwrze w tajemniczy sposób zamordowano Jacques'a Saunière – kustosza muzeum (Jean-Pierre Marielle). Pod pretekstem wyjaśnienia niezwykłej symboliki zbrodni, policja ściąga na miejsce znanego uczonego, Roberta Langdona (Tom Hanks). W rzeczywistości jednak to właśnie on jest głównym podejrzanym w sprawie, której źródła sięgają czasów chrystusowych. Wyjść cało z opresji pomaga Langdonowi Sophie Neveu (Audrey Tautou) – specjalistka od kodów i szyfrów. Razem starają się wyjaśnić największą tajemnicę w historii ludzkości…
Przed seansem „Kodu da Vinci” dotarło do mnie wiele niepochlebnych opinii na jego temat. Będąc świeżo po lekturze powieści Dana Browna, postanowiłem zapoznać się z filmową adaptacją. Przyznam, że po pierwszej godzinie projekcji (wersja reżyserska) byłem pod sporym wrażeniem obrazu Rona Howarda – dynamiczna akcja nie pozwalała na chwilę nudy, a klimatyczna muzyka Hansa Zimmera potęgowała przyjemny odbiór całości. Niestety, film zawiera ten sam mankament, co literacki pierwowzór. Otóż do momentu, kiedy jest to czysta sensacja, niewiele można jej zarzucić. Problemy zaczynają się od chwili przybycia bohaterów do posiadłości Sir Leigh Teabinga (Ian McKellen) – wówczas widz (czytelnik) karmiony jest papką o chrześcijańskiej spiskowej teorii dziejów. Akcja zwalnia, u odbiorcy pojawia się znużenie, a z czasem irytacja powodowana kolejnymi przegadanymi scenami. O ile w książce nie było to aż tak widoczne, to w filmie trudne jest do zniesienia.
Scenariusz i reżyseria nie są jedynymi słabymi punktami „Kodu da Vinci”. Równie wiele zarzutów można bowiem mieć do, bądź co bądź, dobrych aktorów. Tom Hanks, Audrey Tautou i Jean Reno są w swoich kreacjach tak bezpłciowi, że widz nie żywi w stosunku do nich żadnych uczuć – ani pozytywnych ani negatywnych. Nie najlepiej to świadczy o filmie, którego główne postaci są odbiorcy obojętne… Na szczęście honor obsady ratują Ian McKellen i Paul Bettany (jako mnich Sylas). Zwłaszcza ten drugi pokazał całkiem niezłe rzemiosło, dzięki czemu jego rola jest w moim odczuciu najbardziej wyrazista. Nie przesadzałbym jednak z zachwytami, ponieważ konkurencja na tym polu nie była zbyt wymagająca…
Rzadko się zdarza, by ekranizacje powieści dorównywały książkowym pierwowzorom. „Kod da Vinci” nie jest wyjątkiem, choć zadatki (wspomniane we wstępie) miał na dużo lepszy film. Co więcej, o ile w przypadku powieści z łatwością można było przymknąć oko na wiele fabularnych niedorzeczności, tak w obrazie Rona Howarda zostają one bezwzględnie odsłonięte. Gdy do tego dodać wymienione przeze mnie mankamenty, otrzymamy po prostu słaby film. Film, który kosztował „jedynie” $125 mln…