Historia, której nikomu opowiadać nie trzeba, ekranizacja, na którą czekaliśmy my, nasi rodzice i dziadkowie – i nie jest to górnolotne stwierdzenie, wystarczy przyjrzeć się widowni w kinach. Ale lepiej zrobić to przed seansem niż po. A to dlatego, że widok po opuszczeniu sali może być co najmniej przykry.
Jednak najbardziej smutny w tym wszystkim jest fakt, że twórcy filmu zamiast cieszyć się sukcesem muszą teraz z ręką na sercu tłumaczyć się dlaczego tak, a nie inaczej. Aktorzy kursują między talk-showami sami nie wiedząc po co, reżyser tłumaczy się w wywiadach, harcerze szukają zemsty, a tymczasem ten film powinien wybronić się sam. Bo nie ma nic prostszego na drodze do sukcesu ekranizacji historii, którą świetnie znają wszyscy Polacy, jak trzymanie się książki, która sama w sobie jest już gotowym scenariuszem. Nic więcej! Aleksander Kamiński rewelacyjnie zbudował zarówno fabułę, nie pomijając czy nie przeinaczając historii, genialnie nakreślił osobowości głównych bohaterów, dał wyobrażenie o bohaterstwie i sile przyjaźni oraz czasów, w których heroizm wykwitał w kałużach krwi na brukowanych ulicach. I my wierzyliśmy jego historii. Glińskiemu już nie dajemy wiary. Wynika to z braku konsekwencji – dwiema brutalnymi scenami rozstrzelania Polaków nie załatwi sprawy. Nie udało mu się nabudować napięcia nieustającego lęku, zagrożenia życia, nie czuło się, że wojna jest na ulicach, za drzwiami, pod stołem, w ludzkich głowach. Ok, rozumiemy hasła z plakatu „Przyjaźń. Młodość. Wolność”, ale chyba nie tędy droga. Wiemy przecież, że i wtedy ludzie próbowali korzystać z życia jak tylko im się to udało, że wtedy też się kochali i nienawidzili. I nie będąc idiotami wiemy, że nawet harcerzom nic, co ludzkie, nie było obce, ale chcieliśmy filmu o bohaterach z książki Kamińskiego, ideałach tamtych lat. I nie chodzi o to, że sceny drobnych namiętności są niby to gorszące – bo nie są. To w zasadzie nic, co mogłoby przywołać wypieki na twarzy najbardziej cnotliwej niewiasty w gimnazjum. Ale jednak umiejscowienie sceny przebudzenia nagich zakochanych zaraz po scenie rozstrzelania Polaków i to jakieś 4 minuty po śmierci Rudego, chyba nie jest na miejscu. Wracając do Rudego, w którego wcielił się, moim zdaniem trafnie dobrany do tej roli - Tomek Ziętek, to jednak sypanie żarcikami na łożu śmierci nie przemawia do widza. Fragment, w którym recytują razem z Zośką „Testament mój” Słowackiego, czytany w książce powoduje salwę spazmów i łkania u czytającego. Co tymczasem dzieje się w filmie? Co wrażliwszych może i lekko ściśnie w dołku…
Niestety w filmie na próżno szukać nam ciągłości zamysłu reżysera. Z jednej strony ludzie chadzający ulicami i lekkie skoki ciśnienia, kiedy patrole gestapo pojawią się na ulicy. Nie czuć spotęgowanego strachu, zaledwie kilka zarysowanych akcji małego sabotażu, wszyscy zdrowi, dobrze ubrani i lepiej czy gorzej, ale jakoś leci, a tu nagle szokująca i mocna scena katowania Rudego, czy wcześniej wspomniana, wyrwana jakby nie w porę, scena rozstrzelania Polaków pomiędzy rozterkami egzystencjalnymi Zośki, a jego porankiem w objęciach nagiej Hali. Czujemy się nie tyle zdekoncentrowani, czy targani skrajnymi emocjami, co oszukani, bo wydaje się, że ktoś tu sobie pogrywa z widzem.
Dlaczego właściwie – trzeba w końcu powiedzieć to głośno – film „Kamienie na szaniec” jest słaby? Pierwsze co mi się nasunęło – kawał Polskiej historii śmierdzi na odległość amerykańskim kinem. Wystarczy bliżej prześledzić postać Zośki – zbuntowany patriota, który wbrew wszystkim i wszystkiemu walczy o wolność, później o przyjaciela, a na koniec o zemstę? I wszystko po to, żeby dać się zabić banalnie, zginąć niepotrzebnie, sentymentalnie. Nie dziwię się nagonce harcerzy, którzy mają prawo się burzyć, kiedy to jeden z ich czołowych autorytetów ukazany jest jako niesubordynowany, pyskujący nastolatek, który arogancko zwraca się do swoich zwierzchników. Na etapie „zemsty” Zośka faktycznie nawet nie bierze w niej udziału. Chodzi na modłę amerykańskich gangsterów z rękami w kieszeni i daje znaki do ataku skinieniem głowy, pozostaje w cieniu, choć to w istocie jego zemsta. Niby nasuwa się obraz Clinta Eastwooda, ale on inaczej załatwia sprawy, choć z równie grobową miną. W końcu sceny relacji ze zwierzchnikami Szarych Szeregów są absurdalne – każdy dobrze wie, że niezależnie od tego jak pełen goryczy Zośka by nie był, nie postawiłby się im w taki sposób. To z kolei powoduje, że bierzemy zarówno dowódcę Orszę (Wojciech Zieliński), jak i majora Kiwerskiego (Andrzej Chyra) za tych złych, a wszyscy przecież grali w jednej drużynie. No i w końcu sam plakat filmu – niby banalne, ale ma się wrażenie, że gdzieś już to widzieliśmy…
Nasuwa się jeszcze jedno pytanie – gdzie przez cały film podziewa się Alek (Kamil Szeptycki)? Czyż nie było ich trzech? Czyż plakat nie sugeruje nam inaczej? Odpowiedzieć można tylko, że no gdzieś tam się przewija. A szkoda. Nie tak to sobie chyba wyobrażaliśmy. Film zamiast przywoływać z sentymentem obrazy i wspomnienia z książki, raczej zadziwia i już w końcu nie wiemy czy poszliśmy na TE „Kamienie na szaniec”.
Cały czas swoje negatywne nastawienie staram się usprawiedliwić tym, że może zbyt silnie oddziałują na mnie wyobrażenia pozostawione przez książkę, bo przecież są na pewno jacyś zwolennicy tej wersji „Kamieni…”.
Jakby nie patrzeć film miał swoje mocne strony, choć było ich niewiele. Piękna, symboliczna scena kiedy Hala przelewa wino w lampce Zośki – świetne ujęcie. Sceny katowania Rudego były dosyć wiarygodne, jak również sama charakteryzacja (choć dysponując prawdziwymi zdjęciami Rudego po odbiciu, można było zrobić to lepiej). No i momenty, kiedy młodzi mogli być młodymi, czyli chwile zalotów, rozmów, tańce – co bystrzejszy widz dostrzeże kilku wartych uwagi aktorów młodego pokolenia.
Reżyser Robert Gliński już samą zapowiedzią projektu jakiego się podjął obiecał wiele. Zebrał oprócz wybitnych polskich aktorów (m.in. Łukaszewicz, Chyra, Globisz, Stenka) ciekawie zapowiadających się młodych ludzi. Jak nie patrzeć „Kamienie na szaniec” to ekranizacja, na którą specjalnie zapraszać nie trzeba było i o to może właśnie w tym wszystkim chodzi. Mi jest po prostu przykro.