Krzyształowicz najwidoczniej miał pomysły na kilka filmów. Może na kilka dobrych filmów. Jednak wszystkie fantazje wpakował w jeden. Może dlatego wyszło tak słabo.
Dorosły facet tytułowany „Ja” lub Krzyś (Łukasz Simlat) to zamknięty w sobie niespełniony pisarz, który przez problemy z erekcją ląduje na kozetce terapeuty. Aby poradzić sobie z problemem musi cofnąć się do czasów dzieciństwa i zmieniając fakty wyobrazić je sobie na nowo. Nic prostszego na drodze ku cudownemu uzdrowieniu. Okazuje się, że problem tkwi w przedszkolance, która dawno temu uwiodła matkę Krzysia, co wpłynęło na dalsze dzieje zwyczajnej, nudnej rodziny. Kluczowa rada specjalisty? Trzeba zerżnąć przedszkolankę. Dla siebie i mamy oczywiście.
Rozumiem, dlaczego twórca wychwalanej „Obławy” porwał się na komedię, ale dlaczego skończyło się byle jak – tego już nie wiem. Ciężko zacząć od tego, co tu mogło pójść nie tak, skoro dobry reżyser zebrał świetnych aktorów, za zdjęcia odpowiadał wielokrotnie nagradzany Michał Englert (m.in. „Nieulotne”, „33 sceny z życia”), no i kasa też skądś się znalazła. Miało być inteligentnie i zabawnie, a ostatecznie widz gmatwa się razem z bohaterami, przeskokami scen, zmianami konwencji i form, że nawet jak są momenty do śmiechu (jest kilka), to po prostu ciężko je wyczuć. Za dużo tu wszystkiego i o ile faktycznie nazwiska z plakatów do kin zapewne przyciągną, to nie wiem, kto się będzie później za to tłumaczył. Dodatkowo bardzo irytującym jest bajdurzący głos z offu (Cezary Morawski), będący głosem głównego bohatera, który nawet najbardziej depresyjne momenty opowiada jak przypowieść z niedzielnego kółka dla nieświadomej młodzieży. Krzyształowicz zapewne miał masę pomysłów, na które nie mógł sobie pozwolić przy dotychczas obieranych gatunkach, ale niestety nawet z pozoru lekka komedia nie dała rady znieść nadmiaru ciężkostrawnych form. A może i jest to do zrobienia, ale nie w taki sposób. Robi się przesyt i chce się czegoś normalnego. Dlatego tym bardziej wkurzają hasła reklamujące film: „Komedia, jakiej jeszcze nie było”, czy porównywanie Krzyształowicza do Tarantino i Scorsese. „Pani z przedszkola” nie jest najgorszą komedią, jaką widziały polskie oczy, ale daleko mu do średnich, już nie mówiąc, jak zwiększył sobie dystans do hollywoodzkich legend. Humor tu owszem bywa, ale żart sytuacyjny wypada najlepiej w relacji babcia-wnuczek, a i to niekoniecznie. Ciężko powiedzieć do kogo miał być skierowany film. Wierzę, że może reżyser chciał go zrobić dla siebie, przeżyć swoiste katharsis twórcze, odświeżyć warsztat, zmienić tematykę o 180 stopni. Po dedykacji wnioskujemy, że film był dla mamy i może dobrze by było, gdyby został w rodzinnym gronie, bo z całą sympatią do twórczości Marcina Krzyształowicza – tym razem się nie udało.
Przykro mówić o obsadzie, bo zebrała się tu sama śmietanka – Janda, Kulesza, Woronowicz, Dziędziel, Simlat czy Gruszka – powiedzieć, że są kojarzeni to za mało. To po prostu świetni aktorzy. Co u nich słychać w „Pani z przedszkola”? No cóż, ciężko tu być wyrazistą nawet Agacie Kuleszy, zdominowanej mamie, najpierw przez męża, później przez przedszkolankę. Sceny erotyczne wieją nudą, czy to z ekranowym mężem, narwanym konstruktorem granym przez Adama Woronowicza, czy to ze śliczną Gruszką. Nie ruszą nawet starego, zboczonego piernika, a z takimi kobietami pod ręką można to było ładnie rozegrać. Jedynym wybijającym się akcentem jest wiecznie niezadowolona babcia (Krystyna Janda), która wypada trochę zabawnie w zestawieniu z małym, zdającym się niewiele ogarniać, Krzysiem. W rolę 3-letniego chłopca wcieliła się India Dudek, która gdyby to wszystko potoczyło się inaczej, byłaby wisienką na torcie ze swoim oderwaniem od rzeczywistości. Dorosłego Krzysia zagrał Łukasz Simlat, o którym za wiele powiedzieć się nie da. Nie miał pola do popisu, więc się nie popisał. Ale najbardziej boli chyba rola Mariana Dziędziela jako terapeuty. Nie dość, że wciśnięto mu w usta prostackie teksty, to z całym uwielbieniem dla jego osoby – po prostu zrobili go bardziej na wiejskiego weterynarza niż salonowego specjalistę od problemów psychicznych. Krew oczy niepotrzebnie zalewa.
Krzyształowicz zrobił sobie wakacje od ciężkich tematów, bo po sukcesie „Obławy” zapewne mu się należały. Myślę, że chodziło tu nie tyle o pokazanie, że świetnym reżyserem jest i z komedią sobie też poradzi, a może raczej o zejście z tonu, żeby widza nie przyzwyczaić, a przygotować na zaskoczenie. „Pani z przedszkola” długo nie pożyje, szkoda tylko, że jeśli ktoś o niej kiedyś wspomni, to przy nazwisku Krzyształowicza. Niestety klątwa polskiej komedii rzucona jakiś czas temu jego również nie minęła.