Wszystko zaczęło się od starego fotela, a skończyło na porodówce. To niezwykle ascetyczna wersja historii opowiedzianej przez Diablo Cody i Jasona Reitmana w „Juno”, historii poważnej, ale opowiedzianej z lekkością i polotem, historii trudnej, ale pozbawionej moralizatorstwa.
Juno, a właściwie Junona, to inteligentna i wygadana szesnastolatka, która ku swojemu wielkiemu zdziwieniu dowiaduje się, że jest w ciąży. Szczęśliwym tatusiem jest jej najlepszy przyjaciel, kumpel ze szkolnej ławy – Bleeker. Dla, wbrew pozorom, rozsądnej dziewczyny sytuacja ta nie jest powodem do depresji (no dobrze, chwila zwątpienia była i to łącznie z próbą powieszenia się na długim żelku), nie oznacza też końca świata. Juno wychodzi z założenia, że problemy po prostu należy rozwiązywać. Młoda mama postanawia nie usuwać ciąży (bo przecież dzieci mają paznokcie), ale znaleźć dla swojego potomka rodzinę idealną... wraz z przyjaciółką Leah, znajdują w lokalnej gazecie ogłoszenie Vanessy i Marka. Bingo! Idealni rodzice dla nienarodzonego dziecka Juno.
Bardzo duża siła obrazu Reitmana tkwi w nagrodzonym Oscarem scenariuszu autorstwa Diablo Cody. To dzięki niemu widz otrzymuje inteligentny, skrzący błyskotliwym i niewymuszonym humorem film obyczajowy, który nie zatraca swego potencjału i od początku do samego końca jest kawałkiem niezłego kina. Nie da się bowiem ukryć, że film o ciąży nastolatki bardzo szybko mógł przerodzić się w płytki moralitet „ku przestrodze” dla nieodpowiedzialnych dziewuch albo w kretyńską sekskomedię dla napalonych gimnazjalistów. Tu natomiast problem, który błahym nie jest, potraktowany został zarazem poważnie i lekko, z dystansem i nutą cynicznej ironii. Jest więc poważnie, bo i wszyscy powagę sytuacji czują, ale nikt nie czyni z tego końca świata, nie piętnuje Juno... przecież takie rzeczy po prostu się zdarzają. Historia o ciąży nastolatki jest też pretekstem do skromnej opowieści o dojrzewaniu. Obraz pokazuje prawdę starą jak świat – świadome i odpowiedzialne podejście do życia nie jest zależne od wieku i najczęściej rodzi się w bólach i odmętach wód płodowych.
Genialnie wypada Ellen Page, która jest motorem napędowym „Juno”. Młoda aktorka błyszczy wręcz na ekranie, a reszta ekipy zdaje się znajdować w jej cieniu. Page stworzyła kreację naturalną i przekonującą, a na dokładkę niewiarygodnie sympatyczną (mimo niewyparzonej gęby), nie sposób więc jej nie dopingować. I tak cięty język, poczucie humoru, samodzielność, dążenie do osiągnięcia celu i dystans do zaistniałej sytuacji, to broń, jaką Ellen Page wkłada w dłoń swojej bohaterki. Z pewnością w dużej mierze to zasługa scenariusza, ale ukryć się nie da, że młodziutka aktorka mogła zepsuć to, co można by rzec, dostała na tacy. Świadczyć może o tym postać szczęśliwego tatusia – Bleekera, odtwarzana przez Michaela Cera’ego. Zamiast zagubienia i strachu, które w przypadku ciąży Juno byłby zrozumiałe i całkiem na miejscu, dostajemy dziwnego chłopca całkowicie zdominowanego przez zaborczą matkę, który momentami przypomina ciut upośledzonego albo opóźnionego. Jak więc widać, wszystko można zepsuć, niezły scenariusz też, no chyba, że takie było założenie Diablo. A Page jest po prostu bezkonkurencyjna, wkłada w swoją postać cały wachlarz emocji i czyni to, jak na moje oko, bez większego wysiłku, za to ze sporą dawką pewności siebie. Nie dziwi więc, że nominowano ją do Oscara za najlepszą rolę kobiecą, w wyścigu po statuetkę wyprzedziła ją jednak Marion Cotillard (Edith Piaf w „Niczego nie żałuję”). Moim zdaniem warto bliżej przyjrzeć się pannie Page, bo patrząc na jej kreację w „Juno”, może jeszcze niejedno pokazać.
Cała rzecz o Juno i jej przypadkowym zajściu okraszona jest świetną muzyką, której ostatnio namiętnie słucham. Miłe brzmienie gitar, może ciut melancholijne, trochę folku, trochę rocka... mieszanka idealnie wpasowująca się tak w obraz, jak i w mój gust. Dźwięki są czasem trochę naiwne, kusząc się o niewielką nadinterpretację można rzec, że małomiasteczkowe, i być może ocierają się o banał i pretensjonalność (ale tylko trochę)... Jednak, jak dla mnie, w tym tkwi siła ścieżki dźwiękowej „Juno”, która zdecydowanie wwierca się w pamięć i nie daje o sobie zapomnieć, nawet kiedy napisy końcowe już dawno przestały płynąć po ekranie. Nie dziwi mnie więc wcale, że soundtrack wspiął się na najwyższą pozycję notowania Billboardu, i że w ciągu tygodnia sprzedano w Stanach 65 tysięcy krążków.
Drażni tylko odrealnienie świata otaczającego Juno. O ile jeszcze wierzę w tolerancyjnych rodziców, którzy służą pomocą niezależnie od tego, co się dzieje, o ile intelekt, poczucie odpowiedzialności dziewczyny nie są dla mnie sztuczne i wyssane z palca, tak nie jestem w stanie przełknąć tak otwartego i tolerancyjnego społeczeństwa, które na dokładkę jest małomiasteczkowym. Jedyne, co spotyka Juno, która powoli zbliża się do „wielorybiego stanu”, to nie do końca przyjazne spojrzenia, w których gości zażenowanie i zgorszenie. Nawet gdyby mnie żywym ogniem przypalano, w taki stan rzeczy nie uwierzę.
Ten jeden niewiele znaczący minus nie jest jednak w stanie przesłonić faktu, że „Juno” polecam! Reitman przy pomocy scenariusza Diablo Cody snuje intymną opowieść, której główną bohaterką jest nonkonformistyczna nastolatka i jej rosnący brzuch, opowieść która udowadnia, że kino amerykańskie to nie tylko wysokobudżetowe filmy o niczym.