„Kocham Cię, Beth Cooper” to najnowsze dzieło znanego i cenionego reżysera, jakim jest Chris Columbus. Dziwi już zatem sam fakt jego udziału w tego typu produkcji. Nie wiem, czy aż tak dobrze mu zapłacono, że dał się namówić, czy po prostu pan reżyser zaczął staczać się na dno. A to nie wróżyłoby zbyt dobrze kolejnemu, tworzonemu przez niego obrazowi, zatytułowanemu „Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy: Złodziej Pioruna”. Ale żeby to ocenić przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Dlatego wróćmy do wspomnianej na samym początku komedii. I żeby być szczerym muszę powiedzieć, że nie spodziewałem się po niej niczego dobrego. Zapowiedzi i zarys fabuły od samego początku zapowiadały kolejną, przygłupią, amerykańską produkcję. Tak więc w pewnym sensie byłem przygotowany na to, co mnie czekało, gdy zabierałem się za oglądanie owego „arcydzieła”.
Myślę, że nad fabułą nie warto się zbytnio rozwodzić. Ot, kolejna historia o nastolatkach, powielająca wszystkie, beznadziejnie głupie stereotypy. Możliwe, że Amerykanów to śmieszy, ale według mnie to kompletna żenada. Także opowiem krótko i zwięźle, aby móc jak najszybciej zapomnieć o tym filmie. Dennis to kompletnie niezaradny życiowo kujon, który postanawia odmienić swoje życie, wygłaszając podczas rozdania świadectw, niekonwencjonalną przemowę, w trakcie której wyznaje miłość Beth - najpopularniejszej dziewczynie w szkole, z którą nigdy wcześniej nawet nie rozmawiał. Przy okazji ubliża kilku innym popularnym uczniom, za co przyjdzie mu później zapłacić. Traf sprawia, że Beth, zaproszona przez niego po ceremonii na małe domowe przyjęcie, faktycznie się na nim zjawia wraz z dwoma swoimi przyjaciółkami. Nie będę analizował pobudek, dla których to zrobiły, bo nie ma to większego sensu. W każdym razie od momentu spotkania Dennisa, jego przyjaciela i dziewczyn, rozpoczyna się seria niefortunnych zdarzeń. Od ścigającego ich napakowanego chłopaka Beth, po krowie łajno i szalone jazdy samochodem. A jak się wszystko kończy, każdy się chyba domyśla.
W całym filmie było niewiele fragmentów, które mogły się podobać. Najtrudniej przetrwać kilkanaście początkowych minut, które jednak paradoksalnie można zaliczyć na plus – w końcu potem jest już tylko lepiej, co nie znaczy jednak, że dobrze. Może się zdziwicie, ale żadnych więcej plusów się nie doszukałem, a naprawdę próbowałem. O aktorach nie chcę się wypowiadać, ponieważ scenariusz wymusił na nich taki, a nie inny sposób odegrania ról. W sumie można by przez to powiedzieć, że zagrali poprawnie, jednak będąc na ich miejscu, nie chwaliłbym się takim osiągnięciem. A producentom chciałbym zwrócić uwagę na fakt, iż nie wystarczy zatrudnić ładnej aktorki, aby przykuć wzrok widza do ekranu.
Banał, dno, totalna porażka, to określenia, które w pełni oddają jakość wykreowanego przez Columbusa obrazu. I tylko z jednej przyczyny film ten nie dostanie ode mnie oceny niedostatecznej - jakimś cudem udało mi się obejrzeć go do końca. Uważam jednak czas na to poświęcony za niepotrzebnie stracony.