Tim Burton należy do grona tych reżyserów, których filmy rzadko odbierane są obojętnie. Wypracowawszy swój unikalny styl artysta zyskał wielkie grono zagorzałych fanów, jak i pokaźną grupę zajadłych krytyków, uznających go za twórcę tyleż charakterystycznego, co przereklamowanego. W tym miejscu można postawić retoryczne pytanie: jaki jest sens takich dywagacji, kiedy ma się po prostu do czynienia z dobrym filmem? Dokładnie takim, jak urocza „Gnijąca panna młoda”.
Potomek dobrze sytuowanej rodziny kupieckiej, Victor, ma poślubić córkę zubożałych arystokratów, Victorię. Z winy młodzieńca próba generalna zaślubin kończy się fiaskiem, po czym w wyniku fatalnego zbiegu okoliczności chłopak oświadcza się zmarłej przed laty pannie młodej. Szczęśliwa nieboszczka zabiera Victora do królestwa nieżywych, gdzie rozpoczynają się przygotowania do ślubu.
Tym, co już na samym początku rzuca się w oczy, jest nietypowy wygląd postaci. Karykaturalne, ogromne głowy kontrastują z długimi, chudymi nogami, co tworzy iście groteskowy klimat. Pomysłowość twórców jest doprawdy imponująca, poszczególne postaci – choć brzydkie – samym wyglądem potrafią rozbawić. Zdumiewa również świat ludzi – niepokojąco cichy, zimny, mroczny, wyzuty z kolorów. Dorośli są sztywni i chciwi, wszystkie ich myśli związane są z pieniędzmi, które zamierzają podstępnie zdobyć. Młodzi zaś znajdują się pod całkowitą kontrolą rodziców, nie mają odwagi wyrazić swojego zdania, podporządkowując tym samym swoje życie wyborom dorosłych. Zupełnie odmienny jest świat umarłych. Kiedy akcja „Gnijącej panny młodej” przenosi się na „dół”, obraz niespodziewanie nabiera kolorów i… życia. To właśnie tam toczy się nieustanna zabawa, jest wesoło, przyjaźnie, nie ma żadnych trosk, mieszkańcy są dla siebie mili i pomocni. Kontrast pomiędzy dwoma światami, ich wizje, to bezsprzecznie jedna z największych zalet filmu Tima Burtona. Czy są inne? Oczywiście!
Reżyser nie byłby sobą, gdyby swojej produkcji nie wypełnił czarnym humorem. Niektóre dialogi czy pojedyncze teksty bawią do łez, tak samo jak gagi – kościotrup, któremu z wrażenia szczęka dosłownie opada na podłogę jest zagrywką tyleż oczywistą, co przezabawną. Podobnych chwytów jest tu całe mnóstwo, dzięki czemu „Gnijącą pannę młodą” ogląda się z uśmiechem na twarzy.
Scenariusz filmu oparty został na podstawie pewnej XIX-wiecznej legendy. Pod wieloma względami jest ona aktualna także dzisiaj – w wyrachowanym, nakierowanym na dobra materialne świecie ludzi można doszukać się odzwierciedlenia obecnej rzeczywistości. „Zabijając” się za życia zapominamy o tym, co jest naprawdę ważne, przez co beztroskiej radości będziemy mogli zaznać dopiero „po drugiej stronie” – oczywiście pod warunkiem, że wygląda ona tak, jak w „Gnijącej pannie młodej”. Morał banalny, ale prawdziwy.
Obraz Tima Burtona oglądało mi się nadspodziewanie przyjemnie. Pod względem treści jest to sympatyczna i dowcipna historia, pod względem audio-wizualnym kawał znakomitej roboty. Gdy pojawiły się napisy końcowe odniosłem wrażenie, że był to jeden z najbardziej pozytywnych filmów jakie od dłuższego czasu widziałem. Dowodzi to faktu, że nie trzeba być wcale fanem Burtona, aby cieszyć się po prostu dobrym kinem.