Komedia romantyczna. Scarlett Johansson. „Niania w Nowym Jorku”. Ani gatunek, ani odtwórczyni głównej roli, ani tytuł – żadna z tych rzeczy nie powodowała u mnie chęci obejrzenia tego filmu. Cóż, nie zawsze jednak idziemy do kina na to, co chcemy zobaczyć. Na szczęście jednak moja niechęć była niesłuszna, gdyż „Niania w Nowym Jorku” okazała się być całkiem sympatyczną i relaksującą produkcją.
W zamożnych domach z górnego Manhattanu równie istotną rolę jak Pan i Pani pełni niania. To na niej spoczywa obowiązek niemal całkowitej opieki nad potomstwem wiecznie zajętych rodziców. Pan domu musi przecież od rana do nocy pracować (w przerwach romansować), by jego małżonka mogła oddawać się ogromowi wielce interesujących, nie cierpiących zwłoki i bardzo prestiżowych przedsięwzięć. W tym czasie ukochanym dzieckiem bogaczy zajmuje się niania. Taką właśnie pracę podejmuje Annie Braddock (Johansson) – świeżo upieczona absolwentka college’u, której plany zrobienia kariery w ogromnej międzynarodowej korporacji legły w gruzach. Przypadkowe spotkanie w parku małego Grayera (Nicholas Art) i jego maki (Laura Linney) sprawia, że Annie przeprowadza się na górny Manhattan. Problem tylko w tym, że o niańczeniu nie ma zbyt wielkiego pojęcia...
Scenariusz (Shari Springer Berman i Robert Pulcini) oparto na powieści Nicoli Kraus i Emmy McLaughlin pt. „The Nanny Diaries” (taki też jest oryginalny tytuł filmu). Nie widzę jednak sensu, by zajmować się podobieństwami (bądź różnicami) pomiędzy wymienionymi źródłami i skoncentruję się jedynie na przekazie filmowym.
Uważam, że określenie „Niani w Nowym Jorku” mianem komedii romantycznej nie jest specjalnie trafne. Owszem, mamy tutaj typowy i schematyczny wątek miłosny, ale na szczęście nie jest on dominującym elementem fabuły, przez co romantyzmu nie ma tu za wiele. Skupiono się zaś przede wszystkim na ukazaniu relacji między szczęśliwymi na pokaz małżeństwami, bezwzględnymi pracodawcami a swoimi pracownikami oraz pomiędzy opiekunkami i ich podopiecznymi. Przyznać muszę, że na owe relacje patrzyło mi się naprawdę przyjemnie, gdyż przedstawione zostały w zabawny i celowo przerysowany sposób. Szkoda tylko, że cała historia usiłuje być moralizatorska, a przesłanie z niej płynące jest wyjątkowo banalne. Bo to, że za pieniądze prawdziwej miłości kupić się nie da, widzieliśmy już w niejednym filmie. I pewnie jeszcze w kilku niestety zobaczymy...
Za jeden z większych atutów „Niani...” uważam postać małego Grayera, ale nie mam na myśli chłopca odtwarzającego tę rolę, a jedynie sposób, w jaki została ona poprowadzona. Kilkuletnimi dziećmi targają silne emocje, łatwo jest im kogoś znienawidzić, by wkrótce pokochać na swój niepowtarzalny sposób. Dzieci szybko się do ludzi przywiązują, ale także szybko o nich zapominają. Tak też dzieje się w omawianym filmie, gdzie Grayer początkowo jest wyjątkowo nieznośny i wrogo nastawiony do Annie, by wkrótce obdarzyć ją szczerą, ale też naiwną, dziecięcą miłością. Chcąc nie chcąc, Annie także przywiązuje się do chłopca, gdyż w gruncie rzeczy to ją Grayer traktuje jako matkę.
Wspomnieć należy o filmowej biologicznej mamie chłopca, czyli Pani X. Jest to najlepsza, najbardziej wyrazista rola ze wszystkich, które widzimy na ekranie. Kobieta ta jest dumna, oschła i przekonana o swojej wyższości nad innymi. Najbardziej liczy się dla niej nieustanne brylowanie w towarzystwie, choćby nawet miało to negatywnie odbić się na jej więzi z synem. Te wszystkie cechy Laura Linney doskonale uzewnętrzniła dzięki oszczędnej mimice twarzy i charakterystycznemu tonowi głosu, który wydaje się nie znosić sprzeciwu. Istotnie trudno wyobrazić sobie gorszą matkę, żonę i szefową w jednej osobie. Gdy zaś dołączymy do niej Pana X (Paul Giamatti) – bufoniastego, egoistycznego i aroganckiego typa – mamy pełen obraz Państwa X. A że gdzieś tam krząta się mały Grayer, który desperacko pragnie prawdziwej rodzicielskiej miłości? Kogo to w ogóle obchodzi? Poza nianią oczywiście...
Film lekki, łatwy i przyjemny – takie określenie idealnie pasuje do „Niani...”. Ukazana historia jest bardzo karykaturalna, przez co stanowi dość mocną satyrę na nowojorskie klasy wyższe, a z perspektywy naszej zwykłej, szarej (jak dla kogo rzecz jasna) codzienności oglądanie „cudownego” życia Państwa X jest całkiem zabawne. I choć o zrywaniu boków nie ma mowy, to z pewnością w trakcie seansu można się pośmiać i zrelaksować. A fakt, że o filmie zapominamy chwilę po wyjściu z kina to już zupełnie inna historia...