Jest Alicja (trochę starsza niż u Carolla), jest Szalony Kapelusznik (Depp z diastemą) , biały królik, Królowa „Czerwony Czerep” Kier i cała reszta z galerii dziwnych postaci znanych nam z tytułowej powieści. I pewnie byłaby to „kolejna” ekranizacja znanej wszystkim historii Alicji, gdyby nie wyobraźnia Tima Burtona, wspomniany już Depp (ale fanki uprzedzam, że tym razem naprawdę obłędnie… obłąkany), czy arystokratyczna Helena Bonham Carter (tym razem mocno zniekształcona, ale jak zawsze charakterystyczna). Po prostu cały Burton, ci którzy go znają, nie będą zawiedzeni… ale zaskoczeni czymś nowym także niestety nie.
Alicja Burtona nie jest tą, którą do końca znamy z powieści Carolla. Trochę starsza, przekonuje się, że nie może sobie pozwalać na taką beztroskę w życiu jak wtedy, gdy była dzieckiem. Otoczenie, układy towarzyskie i okoliczności powoli przejmują kontrolę nad jej życiem. Jednak w krytycznym momencie, gdy jej przyszłość wydaje się już przesądzona i dokładnie zaplanowana przez innych, znów jak dziecko spontanicznie wybiera ucieczkę w nieznane, goniąc za białym króliczkiem.
W ten sposób znów trafia do zapomnianej Krainy Czarów, w której była już kiedyś jako dziecko. Nie jest tam jednak już tak „kolorowo” i czarująco. Władzę przejęła Królowa Kier, charakteryzująca się wielkim czerwonym „czerepem” i jeszcze większym okrucieństwem. Poza tym cała galeria dziwnych postaci próbuje wywierać presję na Alicję, żeby skończyła z tą czerwoną tyranią, ponieważ taka jest przepowiednia dotycząca jej losu. Wydarzenia, które dziewczynie wydawały się snem, zaczynają się zmieniać w mały koszmar (choć muszę przyznać, że jak na Burtona, to i tak trochę za mało makabryczny). Tym razem jednak Alicja nie ma już dokąd uciec. Na szczęście powoli zaczyna dojrzewać do tego, by przejąć wreszcie kontrolę nad swoim życiem i przeznaczonym jej losem. Paradoksalnie pomaga jej w tym najbardziej zwariowana i rozchwiana postać z całej Krainy Czarów - Szalony Kapelusznik, ale jak uważa sama Alicja - „tylko wariaci są coś warci”.
Burton, Depp i Bonham Carter plus możliwości współczesnej animacji. Tak naprawdę już tylko to wystarczyło, by przez kina przewinęły się tłumy "żądne" Alicji. Reżyser obiecuje nam w cenie biletu dwugodzinną podróż po Krainie Czarów, i z obietnicy się wywiązuje. Nawet jeśli wrażenia z niej są tak naprawdę ulotne… Przynajmniej ja tak to odczułam. Z Krainy Czarów nic nie zostało. Zachwyt szybko się ulotnił i rozmył jak uśmiech kota z Cheshire. Konsumpcja wrażeń „tylko w trakcie i na miejscu”. Jednak mimo tego i tak uważam, że było warto, ponieważ nawet nieco gorsze filmy Burtona… i tak będą zawsze dobre.
PS. Uprzedzam żeńską część widowni, że początkowo może poczuć się nieco rozczarowana kuriozalną charakteryzacją, sepleniącą wymową i szeroką szczeliną między zębami eksponowaną w obłąkanym uśmiechu Deppa-Kapelusznika… ale jego końcowe „frygidrygi” powinny im wynagrodzić te drobne „niedogodności”.