Rok 2008 w światowych kinach, to niewątpliwie czas kolejnych ekranizacji komiksów. Można je zasadniczo podzielić na dwie główne kategorie. Pierwsze: adaptacje słabiutkie, zrobione bez duszy i polotu, nie oddające za grosz klimatu opowieści, na których są oparte (np. „The Incredible Hulk’, a w latach minionych m.in. „Spder-Man 3”, „Fantastyczna czwórka” czy „Daredevil”). Na szczęście ostatnio coraz częściej do pracy nad „komiksowym” kinem zabierają się ludzie tacy jak Robert Rodriguez („Sin City”), Christopher Nolan („Mroczny Rycerz”) czy Guillermo del Toro („Hellboy i Złota Armia”), utalentowani wizjonerzy, którzy dokładnie wiedzą, jak przenieść klimat graficznych opowiadań na język kina. Ostatnio do tego zaszczytnego grona dołączył także twórca „Iron Mana” – Jon Favreau.
Fabuła filmu jest dość prosta. Tony Stark (fantastyczny Robert Downey Jr.) to znany w świecie playboy i filantrop, kierujący ogromną korporacją „Stark Industries”, produkującą dla rządu Stanów Zjednoczonych najbardziej zaawansowaną technologicznie broń. Stark wiedzie dostatnie życie, które upływa mu na licznych bankietach i „zaliczaniu” kolejnych pięknych kobiet. Sielanka jednak kończy się z chwilą, w której milioner zostaje porwany i okaleczony przez niezidentyfikowanych rebeliantów. Pech chce, że łupem złoczyńców pada także niezwykle nowoczesna, potężna i śmiertelnie niebezpieczna broń… Jak nie trudno się domyślić, nasz bohater wyjdzie z opresji cało. Odmieni jednak całkowicie swój życie i wykorzystując genialne naukowe umiejętności, podporządkuje je walce ze złem…
Favreau udała się naprawdę niełatwa sztuka. Reżyser ten umiejętnie połączył doskonale zrealizowane kino akcji z naprawdę zabawną komedią, dzięki czemu uzyskał efekt w postaci świetnego kina rozrywkowe. W niemal każdej scenie twórca zdaje się puszczać oko do widza i mówić „Traktujcie ten film z dystansem i po prostu dobrze się bawcie, to przecież ekranizacja komiksu”. Dopracowane do ostatniego szczegółu efekty specjalne w połączeniu z perfekcyjnym montażem obrazu i dźwięku, pozwalają nam na dwie godziny oderwać się od rzeczywistości i całkowicie przenieść w świat komiksowego uniwersum Marvela.
Trzeba także przyznać, że pozostający zawsze w cieniu Spider-Mana czy X-Menów, Iron Man, to najbardziej ludzka (obok Batmana) postać ze wszystkich bohaterów, których mogliśmy podziwiać na ekranach naszych kin w tym roku. Mimo żelaznej maski na twarzy, nie ukrywa on bowiem swojej tożsamości. Ba, wręcz chełpi się tym co robi. Nie ma także żadnych nadludzkich umiejętności, swoje siły zawdzięcza wyłącznie wielkim nakładom finansowym, ciężkiej pracy i nieosiągalnej dla innych technologii. Wszystkie te cechy, w połączeniu z niesamowitym dystansem do siebie i błyskotliwym poczuciem humoru, sprawiają że mimo kolorowej zbroi, Iron Man cały czas pozostaje dla nas bohaterem „z krwi i kości”, którego chcemy oglądać i kibicować.
To właśnie złożony charakter postaci zadecydował o tym, że producenci postanowili zatrudnić w roli Starka wspaniałego aktora, jakim jest bez wątpienia Robert Downey Jr. To on, przez cały czas trwania seansu, trzyma film na swoich barkach. W swojej kreacji jest tak dobry, że wręcz hipnotyzujący. W niemal każdej scenie, w której pojawia się na ekranie, sprawia, że nie możemy oderwać od niego wzroku. Bardzo rzadko we współczesnym kinie możemy zaobserwować sytuację, w której w obrazie typowo rozrywkowym, mamy do czynienia z kreacją w swojej kategorii wybitną. A taki jest właśnie Robert Downey Jr. w roli żelaznego herosa. Tłumaczy to także fakt, dlaczego nie mniej znani aktorzy drugoplanowi (Jeff Bridges, Gwyneth Paltrow, Terrence Howard) są w tym filmie tak niewyraźni, że pozostają w zasadzie przez widzów niezauważeni.
„Iron Man” to na pewno perfekcyjnie zrealizowane kino komercyjne, które nie stara się być niczym więcej. Świetna realizacja, prosty scenariusz i godny zapamiętania Downey Jr., potrafią dać widzowi wiele szczerej radości. Tym większej, że prace nad sequelem już się rozpoczęły. Ale nie mogło być przecież inaczej… Na szczęście.