Danny Boyle wraz z ekipą filmowców tak samo jak on współwinnych powstania wielokrotnie nagradzanego hitu, jakim niewątpliwie był „Slumdog: Milioner z ulicy”, postanowił pójść za ciosem i zrealizować kolejny projekt - „127 godzin”. Tytuł ten już na chwilę obecną może pochwalić się licznymi prestiżowymi nominacjami, w tym m.in. trzema do Złotych Globów (w kategoriach: najlepszy aktor w dramacie, muzyka oraz scenariusz), co powinno świadczyć o tym, że ekipa brytyjskiego reżysera nie obniża swych lotów. Niemniej jednak nierzadko zdarza się, że opinie widzów są zgoła inne od tych wystawianych przez znanych krytyków filmowych. Przyjrzyjmy się zatem bliżej nowemu obrazowi Danny'ego Boyle'a.
„127 godzin” to oparta na faktach historia alpinisty Arona Ralstona, który podczas samotnej wyprawy poprzez niedostępny kanion „Blue John” w stanie Utah, wpada w śmiertelną pułapkę, gdy ześlizguje się w dół po jego ścianie, a jeden z poruszonych głazów przygniata mu rękę. W rozpadlinie spędza pięć dni, w trakcie których zmaga się z własnymi słabościami oraz szybko kończącymi się zapasami jedzenia i wody. Początkowo wpada w szał i za wszelką cenę próbuje poruszyć skałę, jednak z czasem godzi się ze swoim losem i na zabranej ze sobą kamerze wideo rejestruje pożegnalny materiał. Mimo to piątego dnia ostatkiem sił decyduje się na jedną, ostatnią próbę, wymagającą od niego nie lada poświęcenia.
Pierwsze minuty filmu Danny'ego Boyle'a w żaden w sposób nie wskazują na horror, jaki ma rozegrać się w odległych kanionach stanu Utah. Piękne krajobrazy, szalona jazda na rowerze i kąpiel w podziemnym jeziorze wraz z dwiema dopiero co poznanymi dziewczynami, każą raczej przypuszczać, że to nie jeden z najgorszych dni Arona, tylko wręcz przeciwnie. Niestety dobrze rozpoczęty dzień kończy się dla alpinisty prawdziwym dramatem i walką o życie. Prawdę mówiąc, pomimo niezwykle realistycznej wizji Boyle'a i świetnej gry Jamesa Franco, który wcielił się w głównego bohatera, nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co tak naprawdę czuł, będąc uwięzionym w skalnej rozpadlinie. Rozpacz, żal, wściekłość, złość na samego siebie – na myśl przychodzą mi właśnie takie uczucia, ale nie będąc nigdy w takiej sytuacji nie sądzę, bym dowiedział się, co działo się gdzieś głęboko w samym Aronie.
Najbardziej ubolewam jednak nad tym, że na wielu osobach (wychowanych na filmach takich jak kolejne części „Piły”) tytuł ten nie wywrze najmniejszego wrażenia, a nawet zostanie uznany za nudny czy niewart uwagi. Chyba nie można byłoby popełnić większego błędu niż dokonanie takiej klasyfikacji. „127 godzin” opowiada o dramacie, który wydarzył się naprawdę, o walce człowieka z samym sobą i tym do czego jest zdolny, gdy chodzi o jego życie (przez co momentami ma się ochotę odwrócić wzrok od ekranu).
Oglądając film Boyle'a na myśl nasunął mi się inny tytuł, który niedawno trafił do kin, a mianowicie „Pogrzebany”. Oba traktują o podobnym problemie i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że „127 godzin” podobał mi się o wiele bardziej. Być może dlatego, że wydał mi się bliższy prawdziwemu życiu. Należy jeszcze dodać, że w obrazie widać rękę brytyjskiego reżysera i mimo że to zupełnie inna historia niż „Slumdog”, wydaje się, jakby coś łączyło te dwa tytuły – myślę, że tym czymś jest los zwykłego człowieka.
Teraz (po seansie „127 godzin” i napisaniu powyższego tekstu) dziwię się sobie, że na początku musiałem się zmusić, aby zasiąść do oglądania tego filmu. Ostatecznie wiem przynajmniej, że było warto.