Czym jest „127 godzin’? Kolejną zręczną sztuczką realizacyjną, która ma sprawić, że ten arcykrótki i prosty w zasadzie film wydaje się dużo bardziej interesujący? A może wycieczką w głąb ludzkiego umysłu, analizą zachowania zwierzęcia, które wpadło w śmiertelną pułapkę?
To, że „127” godzin jest bardzo zwarte i w zasadzie błyskawiczne, to duża jego zaleta. Boyle nakręcił film konkretny, którego fabułę można opowiedzieć komuś na zasadzie: „Oglądałeś ten film, w którym faceta w kanionie przygniata kamień i żeby się uwolnić…”. No właśnie. Choć całe to post-slumdogowe szaleństwo z kamerą, montaż chwilami przypominający teledysk i szybkie przeskoki obrazujące pracę mózgu naszego bohatera Arona Ralstona momentami imponuje, to do historii kina przejdzie głównie ta scena – tak realistycznego samookaleczenia w kinie nie było dawno.
Rekompensatą za właściwie jednowątkową fabułę są nie tylko zdjęcia Enrique Chadilaka i Anthonego Dona Mantle oraz montaż Jona Harrisa, którzy dzięki fantastycznym pomysłom i realizatorskim sztuczkom ostatecznie definiują gatunek kina mikro-klaustrofobicznego, którego przedstawicielem w tym roku był także „Pogrzebany”. Uwagę przykuwa przede wszystkim James Franco, którego rola hipnotyzuje. Udowadnia tym samym, że ma na ekranie do zaoferowania coś więcej niż ładną buzię i przymglony uśmiech „po dobrym joincie”. Jeśli tylko obronną ręką wyjdzie z bycia gospodarzem oscarowej gali, to etykietkę: „Aktor, który potrafi zagrać wszystko” ma w kieszeni.
Największym jednak minusem filmu Danny’ego Boyla jest to, że wrażenie „już to wszystko widziałem” towarzyszy nam niemal przez cały seans. Owszem, ostatnie minuty filmu rekompensują wszystko, ale to jednak mało. Nie mówię tu o niezbyt emocjonujących rodzinnych flashbackach (czuję się oszukany kilkosekundową i to niemą rolą Lizzy Caplan!), ale raczej o pociętej i naszpikowanej energetyczną muzyką konwencji, za pomocą której przedstawione są owe myśli i wspomnienia. Bo niby wszystko jest bardzo zmyślne: samotność brawurowa, pragnienie powrotu przytłaczające, walka z własnym ciałem na tip-top, a łaknienie kontaktu z inną żywą istotą przemożne. Danny Boyle wpadł jednak we własną pułapkę – jego ręki nie przytłacza wielki głaz. To „Slumdog” nie pozwala mu się ruszyć, a pozbyć się tego problemu można tylko w jeden sposób...