Sport nie jest szczególnie nośnym tematem dla twórców filmowych. Produkcje tego typu nie powstają często, z reguły przedstawiają schematyczną historię od zera do bohatera, tudzież machlojki sportowych decydentów. Co więcej, niewiele tego typu tytułów zapisuje się w pamięci widzów. Na szczęście „Biali nie potrafią skakać” Rona Sheltona jest jednym z wyjątków.
Uliczna koszykówka to sposób na życie dla Billy’ego Hoyle’a (Woody Harrelson) i Sidney’a Deane’a (Wesley Snipes). Mecze na pieniądze stanowią dla nich najważniejsze (często nawet jedyne) źródło dochodu. Przypadkowe spotkanie sprawia, że dwóch skrajnie różnych pod każdym względem mężczyzn rozpoczyna boiskową współpracę. W grę wchodzą duże pieniądze, miłość, a nawet życie.
Przyznam, że ciężko mi pisać obiektywnie o tym filmie. Pierwszy raz obejrzałem go w czasach szkoły podstawowej, kiedy przeżywałem fascynację uliczną koszykówką. „Biali nie potrafią skakać” idealnie trafił w mój gust i od tamtej pory wracałem do niego wielokrotnie, za każdym razem wybornie się bawiąc. Co innego jednak sentymentalna więź, a co innego próba rzetelnej oceny filmu. I tak też postanowiłem kolejny raz prześledzić zmagania Billy’ego i Sidney’a, tyle że już okiem recenzenta. Wnioski? Te same – film jest świetny!
Najmocniejszym atutem produkcji jest duet Harrelson-Snipes. Aktorzy ci stworzyli bardzo naturalne kreacje, pokazując przy tym naprawdę niezłe umiejętności koszykarskie. Co z tego, że podobnych ekranowych par było multum (wzajemnie uzupełniające się przeciwieństwa), skoro na poczynania Billy’ego i Sidney’a patrzy się z uśmiechem na twarzy. Dużą rolę odgrywają przy tym zabawne dialogi, które potrafią skutecznie rozbawić widza. Jednak żeby w pełni się nimi cieszyć należy trafić na odpowiednie tłumaczenie, bowiem to, które obecnie proponują polskie stacje telewizyjne, nie jest zbyt dokładne, przez co osobom pierwszy raz oglądającym film owe dowcipy mogą wydać się mało śmieszne, a dialogi żałosne. Zapewniam, że wcale tak nie jest.
Obraz Rona Sheltona cechuje lekkość i przystępność zaprezentowanego tematu. Film należy bowiem odbierać z dużym przymrużeniem oka, ponieważ nie miał on ambicji stać się wiekopomnym arcydziełem, a jedynie udaną komedią, którą z przyjemnością obejrzy się kolejny raz. Fani sportu – a ulicznego kosza w szczególności – z pewnością się ze mną zgodzą.