Wszystko zaczęło się w latach 80-tych, kiedy Hasbro, firma produkująca zabawki, wypuściła na rynek pierwsze transformery, roboty – zabawki, które w kilku ruchach można było przekształcić w różnego rodzaju pojazdy. Świat dostał bzika na ich punkcie. Wkrótce na podstawie tego pomysłu zaczęły powstawać komiksy (Marvel, a w późniejszym czasie mangi) oraz filmy animowane produkcji amerykańskiej, a potem japońskiej. Świat Autobotów i Decepticonów jaki wykreowali scenarzyści zarówno komiksów jak i animacji, oraz potencjał jaki w tym tkwił, nie mógł ujść uwadze Hollywoodzkich producentów. Realizację filmu powierzono Michaelowi Bay'owi a jednym z producentów został Steven Spielberg, kolekcjoner transformerów oraz wielki entuzjasta powstania filmu. Ten duet już w przedbiegach gwarantował jedno, mianowicie szykowało się prawdziwe widowisko filmowe, najeżone zapierającymi dech w piersiach efektami specjalnymi, zachwycające dynamiką zdjęć i swoim rozmachem, a spychające na drugi plan grę aktorską. Słowem wstępu powiem, że efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Ale żeby się nie zapędzać, po kolei.
Oto na planecie Cybertron, toczy się walka między dwiema frakcjami transformerów: szlachetnymi i pragnącymi pokoju Autobotami oraz Decepticonami, których celem jest przejęcie władzy nie tylko nad planetą, ale i całą galaktyką. Kluczem do zwycięstwa jest tajemniczy sześcian, potężny artefakt mający moc tworzenia światów i życia. W jego poszukiwaniu roboty docierają na Ziemię, gdzie dochodzi do decydującego starcia. Fabularnie więc film prezentuje się średnio, by nie powiedzieć słabo. Ale jest to zamierzone, gdyż miast skupiać się na warstwie fabularnej, widz skupia się na wydarzeniach na ekranie. A tam dzieje się naprawdę wiele. Przede wszystkim jest to prawdziwy pokaz możliwości, jakie dotychczas osiągnęła animacja komputerowa. Niesamowicie prezentują się monumentalne postacie robotów. Ich proces transformacji z robota w pojazd i odwrotnie dostarcza niezwykłych wizualnych wrażeń. Smaczku dodaje fakt, że przy bliższym przyjrzeniu się widać, że każde poruszenie w konstrukcji robota ma odzwierciedlenie w fizyce jego struktury. Transformujące części pasują do innych, jak dobrze dopasowany puzzel. . W połączeniu z dźwiękami, jakie są przy tym wydawane, odnosi się wrażenie, jakby zabawki naprawdę ożyły.
Właśnie efekty specjalne to najmocniejsza strona filmu. Dzięki nim nie przywiązuje się zbytniej uwagi do gry aktorskiej, ani tym bardziej dialogów, które są po prostu jednym z dodatków do wykwintnego dania , jakie zaserwowali nam magicy kina. Oczywiście maruder zaraz dojrzy, że niektóre sceny są fatalnie zagrane, nacechowane przesadnym dramatyzmem lub rażące sztucznością. Ale gdyby wyobrazić sobie film ”Transformers”, w którym każdy aktor staje na wyżyny swoich umiejętności i próbuje odegrać każdą scenę wręcz z szekspirowskim patosem, to otrzymalibyśmy parodię, jakiej nie powstydziłby się sam Mel Brooks. A w połączeniu z niewyszukanymi dialogami grozi to wsadzeniem w kaftan i wywiezienie do najbliższego psychiatryka. Tego na szczęście nie uświadczymy. A narzekać nie można, bo i po co?
”Transformers” to poligon dla mniej znanych aktorów, którzy wyszli z niego zwycięsko. Jeśli nikt wcześniej nie słyszał o takich osobach jak Shia LaBeouf czy Megan Fox, to po tym filmie już o nich wie, zwłaszcza męska część widowni o Megan Fox naprawdę wiele. I co z tego, że prawdziwego talentu aktorskiego od nich nie uświadczymy. Na ekranie po prostu są, ładnie się prezentują, oraz nie muszą przesadnie się wysilać przy odgrywaniu swych ról.
Osobno należy ocenić grę Anthonego Andersona, który powoli staje się jednym z najlepszych drugoplanowych aktorów. I to tylko z tego powodu, gdyż potrafi zaserwować niezwykłą dawkę humoru, czym odciąża aktorów grających sztywno i schematycznie (patrz akapit wyżej). Ale tak po prawdzie, to jego talent wciąż nie został całkowicie odkryty i wykorzystany, gdyż pomimo komediowego zacięcia, aktor ten dysponuje niezwykłym potencjałem dramatycznym. Udowadnia to zresztą w serialu „Świat Gliniarzy”, gdzie zadaje kłam swym wcześniejszym pajacowatym rolom i wciela się w postać tyleż charyzmatyczną co dramatyczną. Chciałbym zobaczyć tego aktora w ambitniejszej roli na dużym ekranie. Bo jeśli LaBeouf i Fox będą teraz brać seryjnie udział w każdej produkcji i znikną z pola widzenia góra za trzy lata, tak Anderson ma potencjał, by dołączyć do szeregu naprawdę dobrych aktorów, przez duże ”A”.
O reszcie obsady, z Jonem Voightem na czele, nie można powiedzieć więcej, jak tylko tyle, że byli. I to najlepiej świadczy o tym, jaka jest formuła filmu. Przepełnioną efektami specjalnymi, dynamicznymi zdjęciami i wartką akcją rozrywką z najwyższej półki. Każdy kto oczekuje, że film będzie przeglądem problematyki społecznej i politycznej amerykanów, albo ”o moralności raz jeszcze”, srodze się zawiedzie. Z przymrużeniem oka można stwierdzić, że „Transformers” jest bardzo wyszukaną rozrywką , choć tylko wizualną. Ale tego właśnie należy oczekiwać po takich filmach i ani krzty więcej.
Post Scriptum odautorskie. Jeśli ktokolwiek jeszcze nie widział tego filmu to (broń boże) nie należy oglądać go na małym ekranie przy akompaniamencie małych, charczących głośniczków. Jeśli nie macie nic większego niż 21 cali ani dobrego nagłośnienia, to choćby trzeba było sklep okraść, ale oglądać tylko i wyłącznie na sprzęcie wysokiej jakości. W innym przypadku widz odbierze sobie 50 procent przyjemności, jaką oferują „Transformersi”. Amen.