Z polskim kinem bywam na bakier. Seriali nie oglądam zupełnie – no dobra, tu może przedobrzyłam, bo „Pitbull” i „Ranczo”, gdzieś tam, kiedyś się zdarzyło. Czasem jednak wśród żenujących komedyjek, od których bolą mnie oczy, a mózg lasuje się z niedowierzania, trafiają się miłe w obejściu perełki. I tak też jest w przypadku „Klubu włóczykijów” Tomasza Szafrańskiego.
Kornel i Maks spędzają wakacje, nudząc się niemiłosiernie. Jedyna rozrywka to gry komputerowe... czasem jednak trzeba wrócić do obrzydłego reala. Wszystko się zmienia, po nagłej, nocnej wizycie wuja Dionizego. Nagle chłopcy zostają wciągnięci w wir przygód, które prowadzą do skarbu dziadka Hieronima. Droga nie jest jednak prosta, Klub włóczykijów (do którego dołącza Cyprian i Joasia) walczy nie tylko z dwoma lekko pechowymi opryszkami, ale i z własną rodziną oraz wieloma niespodziewanymi przeciwnościami.
Obraz Szafrańskiego wyprodukowany został z rozmachem, ale na szczęście i z zachowaniem pewnego umiaru. Nie ma tu zbyt wielu efektów specjalnych, które w przypadku polskich budżetów mogą skończyć się nie tylko fiaskiem, ale i bolesną tandetą (patrz „Wiedźmin”). Ma się wrażenie, jakby twórcy zdawali sobie sprawę z faktu, że dobra historia obroni się sama. I największa moc „Klubu włóczykijów” tkwi właśnie w samej historii. I nie ma się co dziwić – wszak dobra literatura, ba, wręcz klasyka, broni się sama. Edmund Niziurski to jeden z polskich mistrzów młodzieżowej literatury. I po obrazie Szafrańskiego widać, że literatura powstała ładnych kilkadziesiąt lat temu, nic nie straciła ze swej mocy i nawet w XXI wieku można ją przedstawić w sposób interesujący. Brawo, brawo... aż chce się wrócić do starej ekranizacji „Szatana z siódmej klasy”, czy „Pana Samochodzika”.
Do tego akcja jakby napędzała się sama. Bohaterowie, a widzowie wraz z nimi, wpadają co rusz w nowy wir przygód. Nieoczekiwane zwroty akcji, wodzenie za nos, kradzieże, ucieczki i pościgi. To wszystko w „Klubie włóczykijów” sprawia, że nie można odetchnąć i nie ma zupełnie miejsca na nudę. A na dokładkę wszystkie przygody prowadzą do trochę nieoczekiwanego końca – przynajmniej dla młodych widzów, bo starsi, znający ówczesną literaturę, mogą nie być zaskoczeni. Nic to jednak! Najważniejsze, że przygoda goni przygodę, akcja gna na łeb na szyję i to od samego początku do samiutkiego końca, a przy rozwikłaniu zagadki i zakończeniu całej afery, chciałoby się nawet więcej.
Aktorsko jest bardzo dobrze – wszyscy stanęli na wysokości zadania, a niektórzy odegrali swe role wręcz po mistrzowsku. Franciszek Dziduch i Jakub Wróblewski wypadają bardzo naturalnie w roli chłopców żądnych przygód. Świetnie prezentuje się Bogdan Kalus w roli wuja Dionizego. Jednak mistrzostwo osiągnęli Tomasz Karolak i Wojciech Mecwaldowski. Dwaj opryszkowie – Kadryll i Wieńczysław Nieszczgólny zdają się kraść wszystkie sceny, w których się pojawią... a do tego niemalże każde ich wystąpienie kończy się wybuchem śmiechu.
„Klub włóczykijów” to cudowna propozycja na zbliżające się wakacje. Do tego to propozycja, do której chętnie będzie się wracać. Na koniec, to propozycja i dla starszych, którzy film oglądać będą z rosnącym sentymentem, i dla młodszych... „Klub włóczykijów” to naprawdę świetne kino familijne.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Monolith Video - dystrybutorem filmu na DVD.