„Scoop – Gorący temat” to drugi w kolejności film z brytyjskiej trylogii o winie i karze, Woody’ego Allena - nowojorczyka z urodzenia, z zamiłowania i z miłości. To także jego drugi obraz, w którym w głównej roli kobiecej wystąpiła Scarlett Johansson.
Tym razem na zamglonych ulicach Londynu grasuje seryjny morderca, którego prasa nazwała „tarotowym zabójcą” przez wzgląd na to, iż przy ciałach ofiar (pięknych kobietach o krótkich, ciemnych włosach) policja odnajduje kartę Tarota. Joe Strombel (Ian McShane) uznany dziennikarz, który właśnie zmarł, w drodze do zaświatów od współpasażerki dostaje istotne informacje o tożsamości „tarotowego zabójcy”. Widząc szansę na „gorący temat” próbuje przechytrzyć śmierć i skontaktować się z kimś, kto żyje. Niespodziewanie wybór pada na śliczną, bezpośrednią Amerykankę - studentkę dziennikarstwa Sondrę Pransky. W odgadnięciu kryminalnej zagadki pomoże jej magik Sid Waterman alias Splendini (Woody Allen). A pomoc niezmiernie przyda się Sondrze, gdyż główny podejrzany jest czarującym, przystojnym, dobrze urodzonym mężczyzną, w dodatku z pięknym szkliwem zębowym (Hugh Jackman), przy którym serce młodej kobiety zaczyna bić szybciej.
„Scoop – Gorący temat” łączy w sobie echa twórczości Allena („Morderstwo na Manhatannie”) z londyńskim klimatem („Randall i duch Hopkirka”, legenda Kuby Rozpruwacza, twórczość Arthura Conan Doyla czy Agathy Christie). Z tego zestawienia reżyser uzyskuje całkiem przyzwoitą komedię. Przede wszystkim lekką, przyjemną i zabawną. Może nie jest to poziom, jaki Allen prezentował wiele lat temu kręcąc „Annie Hall” czy „Manhattan”, ale „Scoop” jest filmem na pewno udanym. Historia poprowadzona została lekko, z przymrużeniem oka. Niby zbrodnia czai się za rogiem, niby postać śmierci przepływa przez ekran na swoim statku, ale i tak bawimy się przednie. Zagadka kryminalna jest tu tylko błyskotliwym dodatkiem. Na plan pierwszy wysuwa się humor. Iście allenowski. Głównie mamy tutaj do czynienia z humorem słownym. Zasługa w tym właśnie nowojorczyka, który nie tylko zajął się reżyserią i scenariuszem, ale też zagrał jedną z głównych ról. Gdy Sid stwierdza, iż „urodził się, jako Żyd, ale teraz wyznaje już tylko narcyzm” wyczuwamy instynktownie, że cięte i inteligentne poczucie humoru reżysera ma się wyśmienicie. Sama postać Splendiniego to w 100% sam Woody Allen. Splendini – magik w filmie. Allen – magik kina. Hosztapler z jednej, mistrz magii z drugiej strony. Sztuczka polega na tym, aby połączyć te dwie umiejętności. Gdy to się udaje, zyskuje się nieśmiertelność w formie wieczngo uwielbienia widowni. Allen to potrafi, doskonale opracował wszelkie tricki i sztuczki, zna się na rzemiośle jak nikt inny, w dodatku zawsze obsypuje swoją widownię komplementami, utwierdza nas w naszej wyjątkowości, potęguje samozadowolenie.
Na ekranie Allenowi towarzyszy Scarlett Johansson – ogłoszona jego nową muzą. Choć myślę, że to określenie na wyrost. Jednak da się zauważyć fascynację twórcy „Zeniga” młodą aktorką. Johansson tym razem nie spisuje się aż tak dobrze, jak w genialnym „Między słowami” czy przy pierwszym filmie kręconym z Allenem, to znaczy „Wszystko gra”, ale jej duży dystans do roli, umiejętność śmiania się z samej siebie i jej zmysłowe usta sprawiają, że jest nie tylko ozdobą ekranu, ale też godną partnerką dla starego wyjadacza z Nowego Jorku. Nie można zapomnieć o Hugh Jackmanie, który zrzucił nadmierne owłosienie oraz szpony i przeistoczył się w eleganckiego, angielskiego dżentelmena, i poczuł się w nowym wizerunku jak ryba w wodzie, a może powinnam napisać jak wilk w lesie.
Gdy Woody Allen „porzucił” Nowy Jork, aby szukać natchnienia pokazał, iż jest świadomym twórcą, który nie boi się przyznać, że po tylu latach nadal jest artystą poszukującym. Allen wcielając się w postać Splendiniego stwierdza, iż kocha Londyn, ale nie mógłby mieszkać w tym mieście w związku z ruchem lewostronnym i co za tym idzie obawą o swoje życie. Niemniej jednak te lęki i utrudnienia nie przeszkodziły mu w nakręceniu kolejnego dobrego filmu w stolicy Anglii.