Producenci filmowi coraz częściej biorą się za ekranizacje różnego rodzaju gier komputerowych. Niestety przeważnie są to dzieła nieudane. Na pewno ma na to wpływ słabe tło fabularne gier, które próbuje się adaptować, a studia nawet nie starają się zatrudniać scenarzystów mogących coś zmienić. Liczą, że w miarę wierne odwzorowanie historii przyciągnie na duży ekran rzesze fanów elektronicznej rozrywki. I niestety „Street Fighter: The Legend of Chun-Li” w żaden sposób z tych ram się nie wyłamuje.
Film opowiada historię Chun-Li, która po śmierci matki próbuje odnaleźć i uratować porwanego przed laty przez Bisona, ojca. Porzuca swoją rodzinną posiadłość w Hong Kongu i wyrusza do Bangkoku w podróż po sprawiedliwość. Tam spotyka Gena, przywódcę tajemniczego Zakonu Pajęczyny, który niegdyś razem z Bisonem należał do przestępczej organizacji Shadaloo, ale teraz zwrócił się przeciw niej. Chun-Li zostaje jego uczennicą i z każdym kolejnym dniem staje się coraz potężniejszym wojownikiem. Bison w tym czasie wykupuje całe tereny slumsów, eksmitując stamtąd przy okazji wszystkich mieszkańców i przygotowuje się do przyjęcia tajemniczej przesyłki z Murmańska nazywanej Białą Różą. Chun-Li wraz z Genem, miejscową policją i Interpolem spróbują przeszkodzić przestępcy w jego planach, mimo że tak naprawdę zupełnie nie wiedzą czego one dotyczą.
Reżyserem tego obrazu jest nasz rodak Andrzej Bartkowiak i bardzo liczyłem, że zaskoczy mnie ciekawym i dobrze zrobionym filmem. Niestety bardzo się zawiodłem. Przedstawiona historia jest wyjątkowo banalna, a przecież wystarczyło zatrudnić dobrego scenarzystę i myślę, że można było wykrzesać z tej produkcji znacznie więcej, bo jednak miała ona niemały potencjał. Problemy nie kończą się natomiast na samej historii. Kristen Kreuk poza swoją niezwykłą urodą nic do filmu nie wnosi. Zupełnie nie radzi sobie w roli Chun-Li, a jej monologi są wprost okropne. Jeszcze słabiej wypadają Chris Klein w roli Nasha i Moon Bloodgood jako jego partnerka. Całość starają się ratować Michael Clarke Duncan (Balrog), Neal McDonough (Bison) i Robin Shou (Gen). Poza tymi wszystkimi wadami można też jednak znaleźć coś pozytywnego. Sceny walk są naprawdę dobre, a finałowa rozgrywka robi spore wrażenie. Bardzo mile zaskoczyło mnie również ujęcie zachodzącego słońca nad Bangkokiem – prawdziwa perełka.
Mimo wszystkich niedociągnięć i wad „Street Fighter: The Legend of Chun-Li” jest ogromnym krokiem naprzód w porównaniu z pierwszym „Street Fighterem” z Jean-Claudem Van Dammem w roli głównej. Niestety wciąż zbyt mało sobą prezentuje, aby było warto to obejrzeć. Szkoda tracić pieniądze na coś tak słabego. Zdecydowanie odradzam.