Obok zagranicznych filmów biograficznych, takich jak „W.” czy „Obywatel Milk”, na ekrany polskich kin trafił rodzimy obraz w reżyserii Rafała Wieczyńskiego pt.: „Popiełuszko. Wolność jest w nas”. Nietrudno się domyślić, że film traktuje o życiu kapłana Solidarności, który 1984 roku został brutalnie zamordowany przez esbecję, co było wynikiem jego, niewygodnej dla władz PRL, pracy duszpasterskiej.
Jurka Popiełuszkę poznajemy jako młodego chłopca, który w lasach nieopodal rodzinnej wsi, jest świadkiem obławy na partyzantów. Po tym zdarzeniu ojciec opowiada mu o ich rycerskości. Rozmowa ta na długo zapada chłopcu w pamięć, co potwierdzają jego dalsze losy, począwszy od obowiązkowej służby wojskowej dla kleryków, przez pierwsze kroki stawiane w pracy duszpasterskiej, po śmierć.
Wydaje mi się, że taki film, jak „Popiełuszko. Wolność jest w nas” musiał powstać, gdyż jest on świadectwem zmian, jakie na przestrzeni ostatnich lat zaszły w Polsce. Nie da się jednak ukryć, że obraz ten mógł być czymś więcej niż tylko pozycją obowiązkową dla młodzieży, której ze współczesną historią Polski nie całkiem po drodze. Tymczasem dziełko Wieczyńskiego jest zlepkiem scen, i to ciut chaotycznym zlepkiem, szczególnie w pierwszej godzinie seansu, zanim droga Popiełuszki zacznie prowadzić ku ostatecznemu. Dzieciństwo Jurka, służba wojskowa, początki pracy duszpasterskiej, pierwsze tak zwane „msze wolnościowe”, sklejone zostały przy użyciu zdjęć archiwalnych przedstawiających samego Popiełuszkę oraz pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Nie wiem właściwie, czy sceny te miały obraz uzupełniać, czy wypełnić luki. Użycie ich jest dla mnie tym bardziej zagadkowe, gdyż pojawiają się one w iście teledyskowym montażu i ktoś, kto wydarzeń historycznych nie kojarzy, może się chyba troszkę zagubić.
Odrobinę wadliwie rysuje się też sam Popiełuszko, gdyż zupełnie brak w nim jakichkolwiek cech charyzmatycznego opiekuna polskich serc. Znać go osobiście nie mogłam, ale jakoś trudno mi uwierzyć, że uduchowiony kapłan, któremu bliżej do męczennika w myśl romantycznej martyrologii, byłby w stanie porwać za sobą naród. Wątpię, że to wina Adama Woronowicza, odtwórcy tytułowej roli, szkopuł tkwi w scenariuszu, a on dodał tylko swoje trzy grosze ciepłym, pełnym uduchowienia głosem.
Wieczyńskiemu nie udało się też przedstawić Popiełuszki jako zwykłego człowieka. Wprawdzie w filmie znalazły się sceny, które przybliżają kapłana Solidarności do innych ziemskich istot (słabość do papierosów, kilka zabawnych komentarzy, trochę strachu przed śmiercią), ale w ostatecznym rozrachunku wypada on jednak pomnikowo. Jerzy Popiełuszko - ksiądz, który poświęca życie za wolność naszą i waszą. To bardziej bije z obrazu niż to, co moim zdaniem płynąć powinno... Jurek, wierzy w to, co robi, wierzy w wolność ducha, ale niestety dostaje przysłowiową „kulkę w łeb”. W efekcie trudno się z nim utożsamiać. Mam wrażenie, że celem Wieczyńskiego było dotknięcie świętości, a nie pokazanie człowieka.
„Popiełuszko. Wolność jest w nas” ma i jaśniejsze strony. Jak dla mnie są nimi sceny pacyfikacji Huty Warszawa, pierwsza noc stanu wojennego i „atak” na protestujących na Starym Mieście. To naprawdę robi wrażenie, uświadamia ciężar czasów i walki o wolność. Wrażenie jest tym większe, że będąc „dzieckiem stanu wojennego” świadkiem tychże być nie mogłam.
Peerelowska rzeczywistość jest bardzo ładnie odwzorowana. Brawa należą się głównie Andrzejowi Kowalczykowi. Nieźle wypada również Zbigniew Zamachowski w roli Irka – robotnika z Huty Warszawa. Jego bohater jest charyzmatyczny, zaangażowany, zabawny i przede wszystkim szczerze wykreowany. Na tym niestety plusy się kończą.
„Popiełuszko. Wolność jest w nas” zobaczyć warto, bo tak jak wspomniałam wcześniej, to jednak kawałek polskiej historii. Nie ma się jednak czym ekscytować...