Wszystko zaczęło się w 1995 roku, kiedy na ekrany wszedł
film „Bad Boys”. Obejrzałam, polubiłam i chciałam więcej. Na „więcej” musiałam
czekać do 2003 roku, ale po drodze były inne filmy, które również bardzo mi się
spodobały („Armagedon”, „Twierdza” czy „Pearl Harbor”). Jednak niewątpliwym
numerem jeden na mojej liście filmów tego znanego amerykańskiego reżysera są… „Transformers”.
Wiem, że nie każdy lubi tę produkcję, zarzuca się jej kiczowatość i monotonię,
ale ja akurat lubię oglądać po raz setny trylogię o robotach ratujących Ziemię.
Zresztą większość filmów Baya to produkcje, do których bardzo często wracam.
Nic dziwnego, w końcu to jeden z moich ulubionych reżyserów. Wprawdzie nie
wiem, jak przyjmę czwartą część przygód Autobów, ale mogę co nieco powiedzieć o
najnowszym dziele Michaela – „Pain&Gain” (czyli „Sztanga i Cash” – nie lubię
polskich tłumaczeń, nie lubię).
Daniel pracuje jako trener na siłowni. Ma jeden cel, a w
sumie trzy, dlatego potrzebuje trzech palców, by stać się bogatym. Chce zasłużyć
na miano „doera”, czyli człowieka czynu. Jak ma zamiar to osiągnąć? Cóż, wraz z
dwójką swoich kolegów z siłowni – Adrianem i Paulem – porywają bogatego Victora
i zmuszają go do podpisania dokumentów pozbawiających zamożnego pieniędzy.
Oczywiście mamona trafia do trójki protagonistów. Jednak… w pewnym momencie
sprawy wymykają się spod kontroli.
Film został oparty na faktach. I tak, warto to podkreślić,
choć w produkcji narrator też uwypukla w pewnym momencie ten fakt, gdyż
wszelkie zdarzenia mające miejsce w najnowszym dziele Baya są irracjonalne.
Przez duże „i”. I nie mam tutaj na myśli pomysłu, bo takich rzeczy w filmach
pojawia się na pęczki, mówię o dalszym rozwoju sytuacji. Głupi plan, totalna
wpadka, nieprawdopodobne myślenie porywaczy. To wszystko aż krzyczało „Alarm!!!”.
Co więcej, to nie miało prawa się wydarzyć. A jednak stało się.
To nie jest komedia. To nie jest nawet dramat. To pastisz
gatunków, podkoloryzowany, napompowany jak bicepsy niektórych bohaterów oraz
przerysowany. Bay w charakterystyczny dla siebie, czasami trochę za kolorowy,
hollywoodzki i kiczowaty, sposób opowiada historię porwania bogacza, problemów
porywaczy oraz konsekwencji czynów. Na początku film może się wydawać zwykłą
sensacją, jednak później odkrywa się w nim drugie dno. Psychikę i zmianę
zachodzącą w protagonistach oraz słuszność stwierdzenia, że często zwierzyna
staje się łowcą.
Tym, czego zdecydowanie nie lubię w filmach Baya jest motyw amerykańskiej
flagi – pojawia się wielokrotnie w jednej produkcji i to w najgorszych
momentach – flaga powiewa, leży, jest pobrudzona. Nieważne. Zawsze się pojawi –
trzeba podkreślić siłę kraju. W „Sztanga i Cash” oczywiście też nie mogło
zabraknąć tych barwnych momentów. Jednak najbardziej nie podobał mi się inny
fakt – Daniel Lugo. Zagrał go Mark Wahlberg – aktor, któremu do Latynosa bardzo
daleko.
Aczkolwiek obsada okazała się naprawdę dobra. Zagranie, co
tu dużo mówić, kompletnych kretynów nie jest łatwym zadaniem. Do tego jeszcze
pokazanie ich urojeń i problemów w sposób przekonujący i nie wywołujący salw
śmiechu. Markowi, Dwaynowi i Anthoniemu się udało. Do tego naprawdę dobra rola
Detektywa Monka, znaczy Tony’ego Shalhouba i… niezastąpiony Ed Harris. Już
choćby dla takiej obsady warto obejrzeć produkcję.
To teraz najgorsze. Ogólna ocena filmu. Muszę przyznać, że
jestem w kropce, bo film podobał mi się, ale również nie podobał. Był tak
irracjonalny i śmieszny, że aż dobry – zaskoczył mnie, a to już coś. Poza tym
obsada i wykonanie były naprawdę dobre. Jednak nie polecam tego filmu każdemu,
bo nie wszyscy odnajdą w nim coś ciekawego. Na pewno powinni go obejrzeć
miłośnicy filmów Baya. Może nie jest to najlepsza produkcja reżysera, ale warto
ją obejrzeć i wyrobić sobie o niej swoją własną opinię.