Gerard Butler powraca, i to w wielkim stylu, w kontynuacji „Olimpu w ogniu”. I o ile jedynka okazała się dla mnie obrazem podobnym do innych opowiadających o tym, jak ci źli chcą dostać w swoje łapska prezydenta Stanów Zjednoczonych, to większość musiała dostrzec w tej produkcji więcej niż ja, skoro powstała jej druga część. Wystarczy choćby wymienić „Świat w płomieniach”, który miał swoją premierę trzy miesiące po „Olimpie w ogniu”. W ostatni piątek na ekranach polskich kin zagościł „Londyn w ogniu”, który okazał się lepszy niż pierwsza część filmu.
Prezydent USA, Benjamin Asher, leci wraz z innymi przywódcami państw, do Londynu, by uczestniczyć w pogrzebie. Przynajmniej tak zakłada plan. Niestety pogrzeb okazuje się idealnym momentem do zlikwidowania niektórych głów państw, w tym prezydenta Stanów Zjednoczonych. Grupa terrorystów uderza i bardzo szybko ulice stolicy Anglii zamieniają się w strefę wojny, a Benjamin Asher jest poszukiwany. Ci źli chcą na żywo transmitować egzekucję prezydenta. Czy uda im się go pochwycić?
Gerard Butler pokazuje, że takie filmy to jego żywioł. Jego bohater doskonale sobie radzi w ekstremalnych warunkach – kiedy wszystko wokół niego wybucha, miasto płonie, a za nim i prezydentem podąża spora grupa uzbrojonych po zęby, żądnych krwi psychopatów. Biedni mordercy nie wiedzą, co ich czeka. Starcie, mimo tego, że terrorystów jest więcej, okaże się niewyrównane – w końcu Mike Banning to drugi Rambo.
Co zrobić, by dwójka przebiła jedynkę? Podwoić wszystko – wrzucić więcej eksplozji, dodać znacznie liczniejszą grupę osób do pokonania, oczywiście wyposażyć ich w granaty, bazooki i kałasznikowy. Do tego wzmocnić chęć mordu u głównego bohatera i widz otrzymuje kilkadziesiąt minut dźgania, strzelania, rzucania materiałami wybuchowymi i ostrej jazdy bez trzymanki. Jeden wielki kontrolowany chaos – tak można w kilku słowach określić „Londyn w ogniu”. I trzeba przyznać, że akcji w tej produkcji nie zabraknie. Trup gęsto się ścieli, kule latają, a bohaterowie próbują przetrwać. I nic więcej nie potrzeba.
„Londyn w ogniu” okazał się o wiele lepszy niż jego poprzednik – bardziej przemyślany i choć trudno mówić w przypadku tego tupu filmów o realizmie, widzowi nie przeszkadza wielkie uproszczenie i zrobienie z protagonisty człowieka nie do zabicia. Wystarczy, że film trzyma w napięciu do ostatniej minuty.