„Czarna owca” pojawia się na naszych ekranach ponad 2 lata po światowej premierze. Lepiej późno niż wcale. Można śmiało powiedzieć, że dobrze się stało, że ten kameralny, nowozelandzki film wreszcie wszedł na ekrany naszych kin. Dystrybutorzy wybrali idealny wręcz czas na wprowadzenie go do kin. Senna, leniwa atmosfera wakacji sprzyja wybieraniu obrazów lekkich, zabawnych, rozrywkowych. Takich, nad których sensem nie będziemy musieli się głowić. Wszystkie te kryteria spełnia właśnie „Czarna Owca”.
Pomysł na film jest niezwykle przewrotny. Głównym bohaterem jest Henry Oldfield, chłopak który od dziecka panicznie boi się owiec. Pech chce, że jego rodzina od dziada pradziada zajmuje się hodowlą tych białych, łagodnych zwierzątek. Po kilku latach spędzonych poza farmą Henry wraca w rodzinne strony. Okazuje się jednak, że pod jego nieobecność jego brat prowadził na farmie nielegalne eksperymenty na zwierzętach. Skomplikowane mutacje genetyczne (mające na celu stworzenie owcy idealnej) kończą się jednak fiaskiem i łagodne, wełniane owieczki, pod wpływem eksperymentów, zamieniają się w niebezpieczne i krwiożercze bestie… I oto cała historia, w którą wmieszani będą także: odważny farmer Tucker oraz Experiance, zwariowana członkini organizacji przyrodniczej. Brzmi idiotycznie, prawda? Wydaje mi się, że dokładnie taki był zamysł twórców. Obraz ten jest zgrabnym połączeniem filmu gore (wszak krew leje się tu strumieniami, a wszelkie możliwe narządy ludzkiego ciała latają na wszystkie możliwe strony) z naprawdę zabawną komedią (przynajmniej kilka dialogów jest po prostu mistrzowskich). Czysta rozrywka. Jednym słowem idealny obraz na upale lato.
Oczywiście nie każdemu „Czarna Owca” przypadnie do gustu. Można ją krytykować za epatowanie przemocą i okrucieństwem czy głupotę. Jednak widać od samego początku, że reżyser – Jonathan King puszcza do widza oko i sugeruje wyraźnie, że w żadnym wypadku nie można traktować tego obrazu serio. Przecież uczynienie z symbolu łagodności – białej owieczki, żądnej krwi i mordu istoty to już wystarczający znak, że mamy do czynienia z pastiszem. Reżyser nie ukrywał, że inspirował się między innymi słynną „Martwicą Mózgu” innego Nowozelandczyka – Petera Jacksona.
Kolejnymi plusami filmu są na pewno dobra muzyka, niezłe zdjęcia, a także świetnie zrobione efekty specjalne (tworzone przez firmę Weta Workshops, tę samą, która pracowała nad efektami we „Władcy pierścieni”).
Na pewno warto także wspomnieć o ekologicznym przesłaniu tego obrazu. Reżyser wyraźnie w kilku momentach poucza nas, jak niebezpieczne dla człowieka może być genetyczne modyfikowanie roślin czy zwierząt. I choć robi to w sposób skrajnie karykaturalny, to nie sposób przejść obok tej kwestii obojętnie.
Aktorzy w filmie prezentują się bardziej niż przyzwoicie. Widać od razu, że wszyscy doskonale zrozumieli lekką tonację obrazu. Wszyscy jednak oni bledną przy popisach morderczych owiec – mutantów, które to są prawdziwymi gwiazdami tej czarnej komedii i w każdej możliwej scenie „kradną” ludziom show.
Osobiście gorąco polecam „Czarną owcę”. Za pomysł, lekkość, polot i czarny humor. Głębszego przesłania radzę się nie doszukiwać. Chyba, że za takie uznamy stwierdzenie, że nawet w najłagodniejszym stworzonku może drzemać przerażająca, żądna mordu bestia… :)