Rynek amerykańskich produkcji komediowych od dłuższego czasu pogrąża się w kryzysie. I nie jest to bynajmniej kryzys finansowy (wystarczy spojrzeć na wielozerowe cyfry zdobiące tabele box-office'u), a raczej regres związany z kolosalnym obniżeniem jakości scenariuszy, które powodują, iż produkcje „komediowe" bywają niestety najczęściej wyłącznie z nazwy. Przyczyną obniżenia poziomu gatunku jest także brak charyzmatycznych postaci, które już samą swoją osobowością potrafią wywołać na naszych twarzach uśmiech. Gwiazdy poprzednich dekad albo się wypaliły (Will Ferrell), albo zmieniły repertuar (Jim Carrey) lub też stały się karykaturą samych siebie (Eddie Murphy). Na horyzoncie ciągle nie widać młodych, którzy mogliby ich godnie zastąpić. Na szczęście w ostatnim czasie pojawił się ktoś, kto swoją obecnością na ekranie i niezwykłym talentem jest w stanie uratować niemal każdą pseudo-komediową produkcję made in Hollywood. Tym kimś jest Steve Carell, któremu udało się po raz kolejny uczynić z filmu zupełnie słabego, całkiem strawną produkcję.
Phil i Claire Fosterowie to małżeństwo z kilkunastoletnim stażem. Z pozoru zgodna para przechodzi jednak coraz poważniejszy kryzys. Miłość łącząca bohaterów przed laty wyparowała gdzieś, przytłoczona nawałem obowiązków zawodowych i tych związanych z wychowywaniem dzieci. Wyparowały gdzieś buziaki, ciepłe gesty i czułe słówka. Pozostała codzienna rutyna oraz mizerna namiastka dawnej namiętności w postaci comiesięcznego wspólnego wyjścia na „romantyczną" kolację. Nawet jednak i ta przyjemność przez swoją powtarzalność, zdaje się być realizowana „na siłę". Podczas jednego z takich wieczorów, poprzez splot dziwnych okoliczności Fosterowie zostaną wplątani w kryminalną intrygę, w którą zamieszani są także, między innymi, prokurator okręgowy czy mafioso Joe Miletto. Nie zabraknie zatem akcji, strzelanin, pościgów oraz rozluźniających atmosferę dowcipów. Nie trzeba tu dodawać, że oprócz zmierzenia się z kilkoma uzbrojonymi gangsterami, Phil i Claire będą mieli także okazję walczyć o swoje małżeństwo i odkryć się nawzajem od nowa.
Całość dzięki Carellowi ogląda się bardziej niż przyjemnie. Do pomocy świetnemu komikowi zatrudniono na drugim planie całą gamę wyśmienitych aktorów (m.in. Ray Liotta, Mark Ruffalo czy James Franco). W zasadzie blado wypada tu jedynie grająca główną rolę żeńską Tina Fey, której zdecydowanie lepiej wychodzi telewizyjne parodiowanie Sary Palin niż praca w wysokobudżetowych hollywoodzkich produkcjach. No i największe zaskoczenie podczas projekcji: najbardziej „drewniany" aktor ostatnich sezonów Mark Wahlberg udowadnia, że poza godzinami spędzonymi na siłowni, pracował ostatnimi czasy także nad dystansem do siebie, dzięki czemu otrzymujemy jeden z najciekawszych i najśmieszniejszych epizodów w „Nocnej Randce". A byłem przekonany, że twórcy nie będą mnie w stanie niczym zaskoczyć...
Mimo iż „Nocna Randka" w dalszym ciągu potwierdza ostatnio panujący w USA trend, iż we współczesnej komedii nie może zabraknąć fajerwerków, wybuchów i wystrzałów, to jednak na tle podobnych produkcji obraz Shavna Levy'ego wyróżnia się zadziwiająco zgrabnym i lekkim prowadzeniem akcji. Produkcja ta podkreśla ponadto niekwestionowaną pozycję Steve'a Carrella, który udowadnia, że nie potrzeba już setek głupkowatych min i nieszczerego szczerzenia zębów do kamery, aby rozbawiać ludzi do łez. I jest to najbardziej pozytywny wniosek nasuwający się po seansie. Hollywoodzka komedia, mimo iż znajduje się w stanie agonalnym, jeszcze nie umiera. Między innymi dzięki Carellowi, przed którym jeszcze długie lata rozśmieszania nas w kinowych salach.