Oczekiwany niczym najnowszy album Justina Biebera, nowy program o modzie i odżywianiu prowadzony przez panie Grycan, czy poradnik „Jak być hipsterem w czasach zarazy” - w piątek do kin wchodzi nowy film Ridleya Scotta, „Prometeusz”.
Od razu pragnę uprzedzić, iż nie będę rozwodzić się nad szczegółami fabuły, która w moim odczuciu ma więcej dziur niż polskie drogi. No dobrze może trochę przesadziłam, bo to chyba jednak niemożliwe. Gdyby oddzielić od filmu tak emocjonujący temat istot pozaziemskich, wszystkie powiązania i nawiązania, wszystkie zagadki rozwiązane, bądź nie, a skupić się na nim z „wolną głową”, podejść do obrazu jak gdyby był pierwszym oglądanym filmem w życiu, nasuwa się kilka spostrzeżeń. Po pierwsze Ridley Scott chyba za bardzo myślał o kontynuacji przy tworzeniu „Prometeusza”. Nie wychodzi to na zdrowie produkcji, gdy na siłę próbuje się widza uświadomić, że będzie kolejna część, zarzucając go ciągle nowymi niedokończonymi wątkami. Może od razu należało nakręcić kontynuację i dać sobie w ogóle spokój z pierwszą częścią?
Po drugie, co może być zaskoczeniem dla czytających, muszę stwierdzić, że „Prometeusz” to wielki sukces. Sukces polegający na tym, iż film nie wszedł jeszcze na ekrany kin w Polsce (premiera 20 lipca), a już dyskusjom na jego temat nie ma końca. Podejrzewam, że po premierze nastąpi podział w narodzie i przerzucanie się jak zawsze kulturalnymi, merytorycznymi argumentami, jak to już miało miejsce choćby po premierze „Wojny polsko- ruskiej”.
Niestety nie mogę też zarzucić produkcji niedociągnięć pod względem rozmachu i widowiskowości. Od pierwszej sceny, gdzie bardzo szczegółowo i obrazowo ukazano rozpad organizmu do postaci pojedynczych komórek, po scenę aborcji dokonywanej na obcym, jesteśmy pod wrażeniem. Dla niektórych zapewne tylko to wrażenie pozwoli na dotrwanie do końca projekcji.
Można analizować „Prometeusza” w odniesieniu do „Obcego”, ba można na ten temat napisać wiekopomne kilkutysięczno stronicowe dzieło. Ja nie mam takiej potrzeby, dlatego skromnie stwierdzę, że film Scotta jest ubogi jeśli chodzi o logikę działań bohaterów, którzy mogliby od razu popełnić zbiorowe samobójstwo i wyszłoby im to zapewne na dobre. Co nie przeszkadza zupełnie ażeby stał się on legendą kina science-fiction. Takie czasy, że okrzyknięcie legendą, nie ma nic wspólnego z logiką.