Nakręcona ponad trzydzieści lat temu trylogia „Mad Max” stała się ikoną kina postapokaliptycznego, dzierżąc dumnie ten tytuł do dziś. Przygody samotnego wędrowca z mroczną przeszłością, przemierzającego pustkowia świata tuż po wojnie atomowej, rozpalały wyobraźnię wielu z mojego pokolenia. Rodzice załamywali ręce nad przysposobieniem sobie przez swoje pociechy tak negatywnego bohatera, ale za to podwórka huczały od dźwięków naprędce zbudowanych pojazdów à la „Mad Max”, kryjących się pod burzą kurzu spod ich kół. Niewątpliwą zaletą, która wniosła całą trylogię do panteonu kina, był przebłysk geniuszu twórcy – George'a Millera. Stworzył on świat tak oryginalny i nowatorski, że trudno było mu się oprzeć. Po kilku dekadach Miller postanowił spróbować swych sił po raz kolejny i zmierzyć się z legendą, jaką przez ten czas stał się „Mad Max”. Efekt jego pracy przerósł najśmielsze oczekiwania chyba każdego fana serii i zapewne niejednego laika.
Świat po wojnie atomowej (chociaż wiedza ta wynika ze znajomości oryginalnej serii), boryka się z wieloma problemami. Głód, pragnienie, walka o przetrwanie, niepewność jutra. Wszystko to składa się na smutny obraz upadającej ludzkości, dla której liczy się tylko prawo silniejszego. W otaczającej zewsząd beznadziei stara sobie poradzić Max, co nie najlepiej mu wychodzi. Początkowe sceny filmu pokazują go, jako więźnia bliżej nieokreślonej społeczności, borykającej się z problemem chorób popromiennych. Max ma posłużyć jako źródło krwi, przedłużającej i tak marny żywot, osobnikom barwnie nazwanymi „trepami”. Rządzi nimi psychopatyczny Immortan Joe, owładnięty wizją stworzenia zdrowego człowieka w świecie dręczonym przez choroby. Tutaj pojawia się jego podopieczna – Furiosa. Zostaje wysłana do prowadzenia największej broni – Maszyny Wojennej. Furiosa ma jednak zupełnie inne plany niż te, które chce osiągnąć Joe. Wściekły Immortan wysyła za nią wszystkie swoje siły, chcąc ukarać nieposłuszeństwo w swoich szeregach. Max tylko cudem unika śmierci podczas pościgu, znajdując się w samochodzie jednego ze ścigających. Zostaje postawiony przed dylematami moralnymi, które nie są obce jego pierwowzorom sprzed trzydziestu lat. W końcu rozpoczyna się pościg, który jest kwintesencją „Mad Maxa”. Finał tego wyścigu z czasem i własnymi słabościami, zdaje się z góry przegrany, ale nie jeśli za kierownicą siedzi tytułowy Max.
Już pierwsze sceny „Mad Maxa” uświadomiły mi, że film ten nie ma zamiaru stać się kolejnym rebootem, który za kilka lat zniknie ze świadomości widzów. Mało tego! Po pierwszej połowie filmu zacząłem się zastanawiać, kiedy wreszcie twórcy nacisną na hamulec, bo mogą przez przypadek wyprzedzić pierwowzór. Ta pierwsza połowa pozwoliła mi na powrót stać się małym chłopcem, który z pasją maniaka katował swoją kasetę wideo, aż do stanu nieużywalności. Czułem prawdziwą adrenalinę, której nie czułem na sali kinowej od lat. Liczył się dla mnie tylko ekran i historia na nim przedstawiana. Byłem częścią filmu, zupełnie zapomniawszy o otaczającym mnie świecie. Sceny pościgu były z każdą minutą coraz lepsze i lepsze. Jeśli podobały Wam się samochody z wersji klasycznej, to pomyślcie, co by się stało, gdyby podnieść to wrażenie do potęgi? Tak właśnie jest w nowym „Mad Max”. Twórcy poszli o krok dalej w swoich wizjach krążowników szos, docierając do miejsca, którego nie można nazwać inaczej, jak wirtuozeria. Kiedy wszystko wokół wybucha, resztki samochodów sypią się jak grad kul podczas bitwy, myślałem: czy może być jeszcze lepiej? Czy można pójść jeszcze dalej? Wtedy cały pościg przenosi się do wnętrza burzy piaskowej, która olśniewa wizualnie. Pod tym względem „Mad Max” nie ma sobie chyba równych, detronizując nie jeden block-buster ostatnich lat. Na nie mniejsze uznanie zasługują sekwencje kaskaderskie. George Miller ograniczył użycie technologii komputerowej do niezbędnego minimum, co widać bardzo wyraźnie. O niebo lepiej ogląda się takie kino akcji, prawdziwe do granic bólu.
Jedynym minusem „Mad Maxa” jest niemal zupełne wypranie filmu z fabuły. Wszystko opiera się na pościgach i krótkich dialogach. Brakowało mi bardzo głębszej analizy głównego bohatera, obecnej w poprzednich częściach. Zresztą niemal każda postać jest umiejscowiona w całości filmu bez wyjaśnienia jej pochodzenia, czy nawet przyczynowości swoich akcji. Wszystkiego trzeba się domyślać, nie otrzymując żadnego potwierdzenia. Niebezpiecznym posunięciem było zrównanie Maxa z innymi postaciami, przez co zatarł się gdzieś jego heroizm renegata. Natomiast pójście w stronę od-zwierzęcenia czarnych charakterów, dał widzom postać Nux'a, która fenomenalnie kradnie niejeden moment filmu.
Oglądając „Mad Maxa” czułem klimat poprzednich części w zwielokrotnionym wydaniu. Niestety uważam, że Tom Hardy nie podołał roli, może za sprawą scenariusza, który niemal wykluczył złożone dialogi jego postaci, może to kwestia, że dla mnie Max Rockatansky to Mel Gibson. Charlize Theron nie stworzyła postaci w żaden sposób unikalnej, była do cna przewidywalna. Podziwiam talent Theron, która wyśmienicie sobie radzi w rolach mrocznych bohaterek, ale w „Mad Max” powieliła postacie ze swoich innych ról. Natomiast nad Nicholasem Houltem rozpływam się w pochwałach. Chyba jako jedyna postać w filmie została stworzona z jakąś sensowną i logiczna przeszłością, która tłumaczy każdy swój postępek, niecny czy nie, każdy. Bardziej polubiłem Nuxa w wykonaniu Houlta niż Maxa – Hardiego.
Można zapytać: po co oglądać film, który fabularnie nie ma nic do zaoferowania? Odpowiedzi jest kilka i każda dobra. Każdy, kto wie, czym jest „Mad Max” i klimat stworzony przez Millera, wie, że jest to unikalne doznanie. „Mad Max” jest kinem akcji i jeśli o akcje idzie, to nie ma sobie równych. Rzadko, ale to bardzo rzadko, trafia się film, który potrafi tylko wizualnie opowiedzieć historię bardziej rzeczowo niż słowami. Można też dać się porwać niesamowitej ścieżce dźwiękowej, która z foteli przenosi nas wprost w świat „Mad Maxa”. Tego filmu nie da się opisać słowami, to trzeba zobaczyć.