Jeśli ktoś sięga do japońskiej kultury celem zaczerpnięcia inspiracji do nowego filmu, to mogą przyświecać mu dwa cele – drzewko banzai obwieszone dolarami, bądź szczera chęć zrobienia ciekawego obrazu. Carl Rinsch w „47 roninach” od początku stara się przedstawiać historię tak, by w choć minimalnym stopniu była ona nasączona wiśniowym aromatem. Niestety, gdy widz z minuty na minutę zacznie wąchać dalej, zorientuje się, że to wciąż zapach importowany z USA (jedynie Spielberg robił ekstremalnie dobre podróbki).
Pomimo szczerych chęci – ciekawie przedstawiony zarys historii samurajów i ich kodeks – reżyserowi dość ciężko przychodzi zespolenie i doprowadzenie do wyraźnego rozwiązania poszczególnych wątków fabularnych. Główni bohaterowie są bardzo spłyceni, ukazani jako wyćwiczone maszyny do zabijania. Reszta uczuć, gestów jest delikatnie zbywana twórczą niedojrzałością samego twórcy, który jak się wydaje liczył, że motyw przewodni i szpachla efektów specjalnych uratuje cały film. Tak się jednak nie dzieje i od połowy seansu, wydarzenia mkną niezachwianym constansem krwawych potyczek i oklepanych wtrąceń fabularnych.
Nie wiadomo też kogo gra Keanu Reeves. Czyżby powrót Neo z Matrixa? Nieobecny wzrok, nieumiejącego odnaleźć się w otaczającym go świecie, odmieńca. Wszystko wyrażone tajemniczą miną, niezmącona żadną zmarszczką i gardłowym, lekko basowym tonem głosu. To już niestety było. Jest za to Hiroyuki Sanada – cholernie zdeterminowany, pragnie zemsty, do której konsekwentnie toruje sobie drogę. Robi to przekonywająco kataną zdobytą od mnicha, który notabene przypomina dr Heitera z Human Centipade. W samym filmie będzie więcej takich „doktorów” i walka z nimi jest jednym z cieszących oko elementów. Nie oznacza to jednak, że warstwa wizualna jest ciągle taka zachwycająca. Niektóre postacie, głównie te złe, czasami wydają się dość karykaturalne – jak np. „Wiedźma”, objawiająca się pod postacią białego lisa, który wykonaniem przypomina zwierzątka z „Alicji w Krainie czarów” Burtona. Trudno tutaj o większą dawkę grozy.
Gdyby kilka elementów było lepiej dopracowanych, a Carl Rinsch wykazał się choć odrobiną dokładności to „47 roninów” mogło by stać się cieszącą oko filmową, japońską pocztówką. Zamiast niej, jest ograny schemat, dla którego azjatycki klimat miał być akcentem ratującym go przed nijakością. Niestety – bez powodzenia.